KOSTARYKA
09.01-26.01
Zimno, szaro i pada deszcz. Tak wygląda polska zima. Jak zwykle o tej porze roku, brakuje nam dobroczynnego wpływu słońca i energii. Z tego powodu zapadła decyzja, że pojedziemy wygrzać się do Kostaryki. Zahaczymy też o Panamę.
O Kostaryce myśleliśmy już od dawna. Kusiła nas perspektywa spotkania wielu zwierząt i pięknych widoków, czyli wszystko to, co w podróżowaniu cenimy najbardziej.
O Kostaryce myśleliśmy już od dawna. Kusiła nas perspektywa spotkania wielu zwierząt i pięknych widoków, czyli wszystko to, co w podróżowaniu cenimy najbardziej.
Lot za ocean jak zwykle zabrał nam dużo czasu, bo aż 14 godzin w powietrzu. Ale co tam, lecieliśmy business klasą, więc mogliśmy wygodnie rozprostować nogi i przespać się w razie potrzeby. Dzieciaki były zachwycone niespodzianką. Pierwszy raz postawiły stopy i posadziły tyłki w klasie business.
Lot mieliśmy z Poznania, przez Frankfurt, a dalej do Toronto i San José.
Na lotnisku we Frankfurcie spotkaliśmy przypadkiem gwiazdę polskich programów podróżniczych, Martynę Wojciechowską. Nie mogliśmy oprzeć się pokusie, żeby nie podejść i nie wymienić z nią kilku słów. Okazało się, że to bardzo miła babka, która przywitała nas z uśmiechem. Wybierała się właśnie do Meksyku. Kto wie, może kiedyś zobaczymy program z tego wyjazdu?
Niezwłocznie po wylądowaniu pojechaliśmy do hotelu i padliśmy do łóżek. Następnego dnia czekał nas przejazd do miejscowości Puerto Viejo, gdzie zaczynała się nasza przygoda.
WULKAN IRAZU
10.01
Z samego rana Fazi i Miki pojechali wypożyczyć brykę, natomiast ja z Laurą wykorzystałyśmy ten czas na chwilę relaksu i zwiedzanie hotelu.
Chwilę później wsiedliśmy do jeepa 4x4 i ruszyliśmy w trasę.
Pierwszym punktem programu był wulkan Irazu, który znajdował się w okolicach Sań José.
Irazu jest najwyższym wulkanem Kostaryki. Wznosi się na wysokość ponad 3000 metrów. Ostatnia erupcja nastąpiła w 1994 roku.
Przez dwa kolejne lata mieszkańcy San José i okolic musieli chodzić z parasolami, by chronić głowy przed wulkanicznym pyłem, a dachy domów aż uginały się od popiołu.
Wcześniejsza erupcja miała miejsce 30 lat wcześniej w 1963 roku, w dniu przyjazdu do Kostaryki prezydenta Kennedy’ego.
W kraterze wulkanu kryło się małe jeziorko z piękną, szmaragdową wodą.
Zjeżdżając z wulkanu wpadliśmy na pierwszy, tradycyjny posiłek do pobliskiej knajpki.
PUERTO VIEJO
10.01 i 13.01
Dalej ruszyliśmy nad wybrzeże do miejscowości Pureto Viejo, gdzie mieliśmy spędzić nocleg.
Puerto Viejo, to typowo wypoczynkowa miejscowość po stronie Morza Karaibskiego. Panuje tu iście hipisowsko-backpackerski klimat. Świadczą o tym drewniane bungalowy, rozpadające się dachy i totalny luz mieszkańców. Każdy jednak chce zarobić i wynajmuje kawałek prywatnego kąta przyjezdnym. Z czasem jak miejscowość zyskuje na popularności, powstaje tu coraz więcej uroczych, butikowych hotelików.
Miejscowość przyciąga surferów z całego świata. Od grudnia do kwietnia oraz w czerwcu i lipcu króluje tu salsa brava, czyli gwałtowna i ostra fala, która rozbija się o okoliczne rafy. Jazda na takiej fali nie należy do najprostszych, dlatego trzeba być doświadczonym surferem, żeby ją okiełznać.
Zanim dojechaliśmy do hotelu, zdążyło się ściemnić. Przejeżdżając przez okoliczne miejscowości, można było dosłownie zaglądać ludziom do domów. W gorących klimatach mieszkańcy często otwierają drzwi na oścież. Zupełnie jakby chcieli zaprosić każdego do środka. Dzięki temu życie towarzyskie w małych miejscowościach aż wre.To nie do pomyślenia w Polsce, gdzie każdy zamyka przed sąsiadem drzwi na klucz. A gdy tylko się ściemni, spuszcza szczelnie żaluzje, żeby przypadkiem nikt nie zajrzał do środka.
Następnego dnia wybraliśmy się na krótki wypad do Panamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz