ULURU
28.07-30.07
Aby nacieszyć się Uluru i jej okolicą nie wystarczy jeden dzień. Na miejscu czekało nas wiele atrakcji, z których mieliśmy zamiar skorzystać.
Najbliżej położoną miejscowością od Uluru jest Yulara i właśnie tam zarezerwowaliśmy hotel.
Po zameldowaniu od razu pojechaliśmy do Parku Uluru-Kata Tjuta, by spojrzeć pierwszy raz na prastary symbol Australii i największą świętość Aborygenów.
Aborygeni wierzą, że wszystko co istnieje na świecie jest ze sobą połączone i wpływa na siebie nawzajem. To, jak wygląda dzisiaj świat i przyroda jest dziełem Pramatki, która wybudziła ludzi z Czasu Snu, w którym tkwili (żyli wtedy w błogiej nieświadomości, w świecie nieposiadającym materialnego kształtu, razem z duchami i dziwnymi stworzeniami) i poprowadziła przez kontynent. Tam gdzie się położyła powstała góra, tam gdzie oddała mocz wytryskało źródło, a gdy się skaleczyła jej krew nadawała kolor skałom. Nauczyła ludzi pieśni i tańca oraz dała im tradycje, a Uluru pozostawiła jako święty znak.
Uluru, to aborygeńska nazwa skały, jej angielska nazwa, nadana przez kolonizatorów, to Ayers Rock. Góra leży na ternach należących do ludu Anangu, któremu formalnie zwrócono ziemie w 1985 roku, ale pod warunkiem oddania ich w 99-letnią dzierżawę. Sprytne zagranie sprawiło, że Uluru wciąż jest pod władaniem australijskiego rządu.
Kiedy zaczęło się ściemniać pojechaliśmy zobaczyć „Field of Light”, instalację świetlną stworzoną przez artystę Bruce’a Munro.
Podziwiając zachód słońca świętowaliśmy nasz pobyt w tym szczególnym miejscu jakim jest Uluru.
U podnóża świętej góry artysta stworzył niesamowity spektakl. Gdy tylko zapadł zmierzch i góra ukryła w ciemności swe oblicze, nagle 50 000 świateł rozbłysło magią kolorów.
Przez chwilę poczuliśmy się jak bohaterowie filmu Avatar. Chodziliśmy między lampkami i podziwialiśmy ten zaczarowany ogród, którego świetlne punkciki były niczym synapsy układu nerwowego połączonego z matką ziemią.
Instalację można będzie oglądać do końca 2020 roku.
Z samego rana wynajęliśmy rowery i wybraliśmy się na wycieczkę dookoła góry. Już o 8.00 rano byliśmy na szlaku, ale dzięki temu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się majestatem Uluru w samotności.
Cała trasa liczy jakieś 10 km i biegnie momentami przy samej górze, a momentami troszeczkę dalej. Teren jest całkowicie płaski, więc można z łatwością objechać leciwego olbrzyma, którego wiek określa się na 600 milionów lat.
Przejażdżka rowerami sprawiła nam niezłą frajdę. W końcu była to jakaś odmiana.
Warto objechać lub jak kto woli, obejść górę dookoła, ponieważ z każdej strony prezentuje się inaczej, odkrywając przed nami nowe tajemnice.
Po drodze mijaliśmy wgłębienia, szczeliny, jaskinie, ścienne malowidła i święte miejsca Aborygenów, których niektóre historie przeznaczone były wyłącznie dla mężczyzn, inne natomiast tylko dla kobiet.
Miejsc o szczególnym sakralnym znaczeniu nie można było fotografować. Czasami trudno się jednak było połapać, czy od danego miejsca można już robić zdjęcia czy jeszcze obowiązuje poprzedni zakaz oraz o które dokładnie miejsce chodzi?
W najwyższym punkcie Uluru mierzy niespełna 350 metrów, ale to jedynie wierzchołek góry, która większość, bo około 510 metrów, skrywa pod ziemią.
Ze względu na to, że góra jest dla Aborygenów bardzo ważna, proszą oni, by na nią nie wchodzić. Niektórzy są jednak jak szarańcza. Włażą i depczą aborygeńską świętość już od samego świtu. Nie liczą się z prośbami, religią i wielowiekową kulturą. Wciągają na górę swoje tłuste tyłki i cieszą się, że złamali zakaz. Nie wiedzą jednak, że w kulturze Aborygenów nie ma zakazów. Są jedynie reguły i wiara w człowieka oraz jego dobrą wolę. Dlatego wszyscy ci, którzy zadeptują aborygeński „ołtarz” powinni odczuwać wstyd.
Na szczęście władze parku wychodzą naprzeciw aborygeńskim prośbom i od października będzie obowiązywał całkowity zakaz wchodzenia na górę. I dobrze!
Oddaliśmy rowery i zatrzymaliśmy się w Visitor Center na kawę. W centrum informacji można przeczytać historie „przeklętych kamieni”. Ludzie z różnych stron świata przysłali listy, w których pisali o zabranych spod Uluru na pamiątkę kamieniach. Twierdzili, że przyniosły im pecha i rozpoczęły serię nieszczęśliwych zdarzeń. Autorzy listów postanowili więc zwrócić kamienie, by te powróciły na swoje miejsce.
FARMA WIELBŁĄDÓW
W Yulara, niedaleko centrum miasteczka, znajduje się farma wielbłądów.
Sprowadzone w XIX wieku do Australii wielbłądy, głównie z Arabii, Indii i Afganistanu, stały się dziś sporym utrapieniem. Kiedy wprowadzono pojazdy spalinowe i wielbłądy przestały być potrzebne jako zwierzęta pociągowe, wypuszczono je na wolność. Pustynne tereny i pogoda okazały się idealne do rozwoju zwierząt, które zaczęły się licznie rozmnażać. Liczące dziś ponad 750 tys. sztuk stado należy do największych na świecie. Problemem jednak nie jest jego liczebność lecz straty jakie powoduje, osuszając oczka wodne na pustyni, tratując ogrodzenia farm i obżerając liście roślin, którymi żywią się rodzime gatunki australijskich zwierząt. Aby pozbyć się problemu, Australijczycy wpadli na pomysł, by odsprzedawać wielbłądy z powrotem do krajów arabskich skąd przybyły.
Na farmie w Yulara można zamówić przejażdżkę na wielbłądzie po okolicach Uluru. My jednak nie po tu przyjechaliśmy.
Skupiliśmy się na pokazie gadów zamieszkujących pustynne tereny Australii.
Właściciel gadów opowiadał o nich z wielką pasją. Już jako dziecko stał się ich wielbicielem, więc posiadał sporą wiedzę na ich temat.
Na zakończenie pozwolił nam wziąć na ręce agamę brodatą zwaną inaczej brodatym smokiem…
…oraz węża, który zawijał się wokół szyi Laury jak szalik, a wokół Mikołaja jak kamizelka.
KATA TJUTA
29.07
29.07
Po południu podjechaliśmy do grupy monolitów zwanych Kata Tjuta.
Kata Tjuta w języku Aborygenów oznacza dokładnie „wiele głów” Jedne źródła podają, że monolitów jest 30, inne zaś że 36. Nie wiem, bo nie liczyliśmy. Ważnym jest jednak fakt, że jest to miejsce niemniej święte niż samo Uluru. Kiedyś odprawiano tu różne ceremonie, przeprowadzano sądy oraz wymierzano kary.
Inna nazwa miejsca, to Olgas.
Angielski XIX-wieczny podróżnik, nadał monolitom nazwę na cześć księżnej Rosji i królowej Wirtembergii (południowo-zachodniej części Niemiec), Olgi Romanowej.
Część osób uważa, że Kata Tjuta są bardziej spektakularne niż Uluru. My nie potrafilibyśmy wybrać. Każde z tych miejsc jest wyjątkowe i wyzwala inne emocje.
Olgas robią oszałamiające wrażenie. Bez wątpienia zachwyciły nas swym pięknem, kolorem i niespotykanym kształtem. W Uluru natomiast zaklęta jest jakaś energia.
Po krótkiej przechadzce wśród "głów" wracaliśmy na zachód słońca do oddalonego o 30 kilometrów Ayers Rock, które majaczyło do nas z daleka, przypominając o swojej obecności.
Pogoda była dość kapryśna tego dnia i nad górą zebrało się sporo chmur, które zasłoniły słońce. Czekaliśmy na zachód z obawą, że nic z tego nie będzie.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chmury rozstąpiły się delikatnie, przepuszczając dosłownie kilka promieni słońca.
Ten moment wystarczył, by Uluru zaświeciło na pomarańczowo i oślepiło nas niesamowitym blaskiem. Staliśmy oszołomieni tym nieprawdopodobnym widowiskiem. Była to chwila magiczna, niepowtarzalna i niezapomniana. Był to prawdziwy dar niebios.
Wieczorem zasiedliśmy do kolacji, rozmyślając nad tym co zobaczyliśmy.
O świcie, kiedy dzieciaki jeszcze spały, wyruszyliśmy z Fazkiem na wschód słońca.
Objechaliśmy górę z każdej strony w poszukiwaniu najlepszego punktu widokowego.
Jednak wschód, choć uroczy, nie był już tak spektakularny wizualnie jak zachód. Bardziej liczyła się tutaj chwila, rześki poranek i to że znaleźliśmy się tu razem.
Po powrocie do hotelu spakowaliśmy manatki i oddaliśmy auto, które przewiozło nas dzielnie przez 4 000 kilometrów, z północnego Darwin aż do środka kontynentu.
Po raz ostatni stanęliśmy na czerwonym piachu pustyni i wsiedliśmy do samolotu, by rozpocząć kolejny etap podróży.
Z dołu żegnało nas wspaniałe i wyjątkowe Uluru. Lecieliśmy do Sydney.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz