SYDNEY
31.07
Lot z Uluru do Sydney zajął nam 2 godziny. Zupełnie nie wiedzieliśmy jakiej aury spodziewać się na miejscu, ponieważ jak wiadomo na południu Australii był właśnie środek zimy.
Hotel przywitał nas pysznymi smakołykami,…
…ale co najważniejsze wspaniałym widokiem na słynną operę, którą podziwialiśmy w dzień i w nocy.
Panorama z okna obejmowała również most Harbour Bridge.
Tuż po śniadaniu wyruszyliśmy na podbój miasta. Praktycznie wszystkie najważniejsze atrakcje skupiały się wokół hotelu.
Wycieczkę zaczęliśmy od dzielnicy The Rocks.
The Rocks, to zabytkowa dzielnica, w której znajdziemy najstarsze budynki w mieście. Do nich należy chociażby Cadmans Cottage, pochodzący z 1816 roku, czyli początków kolonizacji.
Do Australii jako pierwsi dotarli Portugalczycy w XVI wieku. Po nich przybyli tu Holendrzy w wieku XVII, by nazwać kontynent Nową Holandią i dopiero w 1768 roku, angielski żeglarz James Cook odkrył Australię po raz trzeci i dołączył ją do korony brytyjskiej. Na początku Anglia traktowała nową ziemię jako miejsce zsyłki więźniów i zakładała tu kolonie karne. Tak powstało miasteczko Port Jackson, czyli dzisiejsze Sydney, które było pierwszą osadą portową dla skazańców. Pierwsi wolni osadnicy przenieśli się do Australii z rodzinami dopiero 30 lat po tym, jak dotarł tu po raz pierwszy James Cook. Zła sława i wysoki poziom przestępczości pokutowały w Sydney aż do lat 70-tych naszego stulecia. Do tego stopnia, że miasto zyskało przydomek Sin City, czyli miasta grzechu.
The Rocks rozciągała się w cieniu mostu Harbour Bridge, który zaprowadził nas na drugą stronę zatoki.
Z mostu można było podziwiać oprę w całej okazałości i pod różnym kątem.
Most Harbour Bridge jest jak Golden Gate dla San Francisco lub Tower Bridge dla Londynu. Olbrzymia, stalowa konstrukcja należy do największych i najcięższych na świecie. Most waży 53 000 ton, ma wysokość 134 metrów i długość ponad kilometra.
Przez miejscowych konstrukcja nazywana jest wieszakiem. Wystarczyło spojrzeć na most z perspektywy, by zrobiło się jasne dlaczego.
Popularną rozrywką, nawet wsród światowej sławy gwiazd, jest wspinaczka na most. Cała eskapada zabiera 3 godziny, dla nas jednak zbyt cenne, dlatego woleliśmy poświęcić je na zwiedzanie.
Pod mostem zorganizowano wesołe miasteczko, które stało się dziś charakterystycznym elementem miasta.
Po drugiej stronie mostu, z nadbrzeża mieliśmy widok na operę en face.
Małymi uliczkami, obserwując po drodze miejską faunę, dotarliśmy na przystanek promu.
Mieliśmy wielką ochotę spotkać na naszej drodze Atraksa, czyli najbardziej śmiercionośnego pająka z rodziny ptaszników, ale nam się nie udało. By przeżyć jego atak trzeba podać ofierze antidotum w przeciągu godziny. Atraks nazywany jest również pająkiem z Sydney. Jest to gatunek endemiczny dla tego regionu, czyli Nowej Południowej Walii i bytuje często w metropolii i na jej przedmieściach.
Wsiedliśmy na łajbę i popłynęliśmy z powrotem do centrum, na Circular Quay.
Tuż przy operze rozciągała się nowoczesna dzielnica miasta Central Business District. Miejsce to jest naszpikowane najwyższymi i najbardziej nowoczesnymi w Australii wieżowcami.
Na nadbrzeżu spotkaliśmy leciwego Aborygena, który zarabiał na życie przygrywając na clapstick’u, czyli dwóch udekorowanych pałkach. Nazwa instrumentu jest taka sama jak klapsa używanego przy nagrywaniu filmów, który reżyser bierze do rąk i krzyczy „akcja”!
Zimowe słońce, które przygrzewało raczej wiosennie, było tak przyjemne, że postanowiliśmy zjeść lunch w jego promieniach, patrząc oczywiście na operę.
Posileni podeszliśmy bliżej, żeby zobaczyć budynek z bliska i przyjrzeć mu się dokładnie z każdej strony.
Opera Sydney House jest bezdyskusyjnym symbolem miasta i całej Australii. Budynek wznosi się przy zatoce Sydney Cove.
Autorem projektu był Duńczyk Jorn Utzon. Jako nieznany nikomu architekt wygrał nieoczekiwanie międzynarodowy konkurs i na zawsze zapisał się w historii Australii. Projektant nie dość, że nie brał udziału przy budowie, to nigdy nie przyjechał do Australii zobaczyć jak wygląda jego dzieło.
Budowę rozpoczęto pod koniec lat 50-tych i ukończono 14 lat później w 1973 roku. W tamtych czasach największym problemem było zastosowanie takiej technologii, która gwarantowałaby stabilność całego budynku. Ostatecznie budowa pochłonęła 102 mln dolarów, choć zakładano 7 mln.
Z zewnątrz budynek prezentuje się pięknie. Jest tak charakterystyczny, że nie można pomylić go z żadnym innym na świecie.
W środku znajduje się pięć głównych sal. Niestety jeśli chodzi o akustykę wnętrza, to odbiega ona od wcześniej zakładanej, dlatego obecnie trwają prace nad lepszym rozprowadzaniem dźwięku i mają skończyć się pod koniec 2019 roku.
Naprzeciwko opery znajduje się ogród Royal Botanic Garden. Został założony na początku XIX wieku i pełnił funkcję ogródka warzywnego dla kolonii karnej. Weszliśmy tam w poszukiwaniu papug kakadu, ale zamiast nich po trawnikach spacerowały ibisy.
Wieczorem włożyliśmy na siebie najbardziej eleganckie ciuchy jakie mieliśmy w walizce, ponieważ szykowaliśmy się na wielkie wyjście.
Miasto wieczorową porą, jak wszystkie metropolie, tętniło życiem i kolorami.
My jednak byliśmy zaaferowani tym, że mieliśmy spędzić wieczór z kulturą i to w takim miejscu.
Dwa dni wcześniej kupiliśmy bilety na operę Pucciniego „Madame Butterfly”.
Przedstawienie przygotowane było w oryginale, czyli po włosku, ale nowoczesna scenografia dodawała mu powiewu świeżości i aktualności.
Byliśmy zaskoczeni wnętrzem sali. Spodziewaliśmy się tradycyjnego wnętrza, tymczasem było ono dość nowoczesne.
We foyer stała wielka mapa świata, na której odwiedzający mogli pozostawić po sobie pamiątkę. Za pomocą małych naklejek ludzie zaznaczali kraj swojego pochodzenia, co również uczyniliśmy.
Wieczorem starczyło nam sił, by zasiąść w restauracji i uroczyście pożegnać największą metropolię Australii.
Następnego dnia rano lecieliśmy na wyspę Hayman na zasłużony wypoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz