KURANDA






KURANDA
07.08

Poprzedniego wieczoru dolecieliśmy z Hayman do Cairns. Spędziliśmy tu tylko jedną noc, by kolejnego dnia udać się na 3-dniową wycieczkę do lasu deszczowego.





Do Kurandy można dostać się na dwa sposoby. Kolejką linową Skyrail Rainforest Cableway lub pociągiem, który kursuje trasą widokową. 
My wybraliśmy obie opcje. W jedną stronę wsiedliśmy do gondoli ze szklanym dnem, a z powrotem do zabytkowego wagonu.






Dzięki szklanemu dnu mogliśmy podziwiać z góry zielone korony drzew. Pogoda nieustannie przypominała nam o tym, że znajdujemy się w lesie deszczowym, ponieważ co chwilę, na zmianę ze słońcem, padał deszcz.






Byliśmy też świadkami bójki kangurów. Pośrodku polany stała sobie spora ich grupka. Dwa z nich walczyły między sobą zaciekle, boksując się ile wlezie, podczas gdy trzeci im sekundował. Kickboxing, to ulubiony sposób kangurów na walkę o wybrankę. Kangurom nie jest zapewne do śmiechu, bo to sprawa dominacji i honoru, ale dla nas wyglądało to przekomicznie.



Po drodze kolejka zatrzymywała się na dwóch przystankach. 
Pierwszy z nich, to Red PeakMożna tu wysiąść i podejść do punktów widokowych, by zobaczyć okolicę, a następnie wsiąść w kolejny wagonik.





Warto też wysiąść z kolejki przy malowniczych wodospadach Barron Falls.





W samym sercu lasu deszczowego położona jest mała miejscowość Kuranda. Liczne kafejki, stragany z pamiątkami i dodatkowe atrakcje, przyciągają rzesze turystów.






Na samym środku chodnika siedział sobie Aborygen i przygrywał na didgeridoo. 
Didgeridoo, to tradycyjny aborygeński instrument dęty, na którym mogą grać wyłącznie mężczyźni. Oryginalny instrument uzyskuje się z głównego pinia eukaliptusa, który został wyjedzony w środku przez termity. By uzyskać najlepszy dźwięk, didgeridoo powinien mieć od metra do półtora metra długości. Podobno gra na instrumencie zapobiega problemom z chrapaniem i nocnym bezdechem, ponieważ wzmacnia mięśnie górnych dróg oddechowych. 



Jedną z głównych atrakcji Kurandy, szczególnie dla dzieciaków, jest Koala Gardens. Można tu zobaczyć różne odmiany kangurów... 





...i innych małych torbaczy zamieszkujących Australię, jak chociażby sympatyczne kuoki. 




Były również wombaty, które jako jedyne na świecie zwierzęta robią kwadratową kupę. I tu sprawdza się w stu procentach powiedzenie, że „postawiły klocka” :)


Ale główną atrakcją parku są oczywiście misie koala. 


Choć koalę nazywa się miśkiem, praktycznie wcale nim nie jest. Jak wiele australijskich gatunków, jest torbaczem. 
Mały koala spędza w torbie mamy aż do 6-ciu miesięcy, ponieważ kiedy się rodzi waży zaledwie 3,5 grama. Dopiero po kilku tygodniach dorasta do rozmiarów ludzkiego palca.


Nazwa koala, to aborygeńskie słowo, które oznacza „zwierzę, które nie pije wody”. Faktycznie koala czerpie wilgoć z liści eukaliptusa, którymi się odżywia.  


Poza wcinaniem liści koale są strasznymi śpiochami. Potrafią przesypiać ponad 20 godzin na dobę. Prawdopodobnie jest to zasługą ich diety, ponieważ liście eukaliptusa działają trochę jak narkotyk. Miśki siedzą więc sobie na drzewach po prostu naćpane.


Co ciekawe koale jako jedne z niewielu ssaków posiadają odciski palców. Co więcej ich odciski są nie do odróżnienia z ludzkimi. 


Wiem, wiem... obiecałam sobie, że raczej nie będziemy brać zwierzątek w niewoli na ręce, bo wolimy oglądać je szczęśliwe w ich naturalnym środowisku.
Ale... przecież jak tu nie przytulić do serca przesympatycznego miśka? Pokusa okazała się silniejsza niż postanowienie. 



Mam tylko nadzieję, że koali przytulanki też się trochę podobały, bo na koniec dał mi siarczystego całusa.


Kolejną atrakcją w Kurandzie jest Birdworld. W ogromnej wolierze latają dziesiątki ptaków.
 W środku mieni się od kolorów papug, które przyzwyczajone do ludzi chętnie przysiadają na ramieniu i proszą o przekąskę.





Właściciele hodują przede wszystkim papugi występujące na terenie Australii.




Ptaki latają nad głowami i drą się w niebogłosy.





Królem woliery był niewątpliwie ogromny kazuar. 
Kazuary, zaliczane są do najbardziej niebezpiecznych ptaków świata. Podobnie jak strusie są nielotami, ale gdy rzucą się na ofiarę ze swoimi ogromnymi pazurami, ta nie ma żadnych szans. Przez kolejne dni jeździliśmy po lesie deszczowym w poszukiwaniu ptaka na wolności. Dopiero ostatniego dnia pobytu, kiedy wybraliśmy się na specjalną w tym celu wycieczkę do Etty Bay, udało nam się spotkać jednego, jeszcze niewypierzonego malucha.



Dzieciaki skupiły się oczywiście na karmieniu ptaków. 
Wszystkie były przemiłe z wyjątkiem...




 ...jednej kakadu różowej, która rzucała się z dziobem na Mikołaja, gdy tylko wyciągał do niej rękę. Miki jednak nie dał za wygraną i w końcu jakoś się dogadali.








Faziego natomiast upatrzyła sobie wielka Ara, która uparła się na jego czapkę i plecak. Była jak sroka, którą interesowało wszystko co się świeci. 
Ara była tutaj gościem zza morza, ponieważ  ptaki te występują wyłącznie w Ameryce Południowej.




Na koniec zajrzeliśmy do Butterfly Sanctuary. Tym razem w  wielkiej wolierze latały setki motyli.
Najpiękniejsze według nas, to oczywiście Morfeusze. Zdziwił nas fakt, że występują również w Australii, o czym mieliśmy się niebawem przekonać na własne oczy.






Do Cairns wracaliśmy zabytkową ciuchcią z końca XIX-tego wieku. Jej budowa rozpoczęła się w 1882 roku i po 9-ciu latach w 1891 roku, została oddana do użytku. 





Pociąg ciągnie zabytkowa lokomotywa, pomalowana w legendarnego węża Buda-Dji, czyli pytona dywanowego, który według tradycyjnej aborygeńskiej legendy, wyrzeźbił rzekę Barron i wszystkie strumienie w okolicy.




Kuranda Scenic Railway do dziś uważana jest za jeden z najbardziej ambitnych projektów kolejowych na świecie. 



Trasa przebiega przez 37 mostów i 15 tuneli, których budowa pochłonęła niestety sporo ludzkich żyć.




Po drodze jest kilkuminutowy przystanek przy Barron Falls. Można wtedy wysiąść z pociągu, by rzucić okiem na wodospad. Może to była kwestia pogody i tego, że wyszło słońce, ale naszym zdaniem z tej strony wodospad prezentował się jeszcze piękniej niż od strony Cable Train. 




Pomału wyjeżdżaliśmy z lasu deszczowego i docieraliśmy do cywilizacji. Cała wycieczka zabrała nam kilka godzin.
Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy w stronę miejscowości Mossman, w której mieliśmy zarezerwowany nocleg.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz