KINGS CANYON



KINGS CANYON
27.07

Do Kings Canyon dojechaliśmy późnym wieczorem, więc zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać.




Zaraz po śniadaniu zakupiliśmy flynety, czyli siatki, które zakłada się na głowę w celu ochrony przed upierdliwymi muchami i ruszyliśmy na podbój kanionu.




Taki flynet, to prosty i bardzo przydany wynalazek. Bez niego szału można dostać, kiedy setki much bezustannie siadają ci na twarzy i próbują dostać się do oka, ucha lub nosa. Wystrzałowo z taką siatką na głowie może się nie wygląda, ale zdrowie psychiczne najważniejsze.






Oto krótki film instruktażowy, w którym tłumaczę moim siostrom do czego służą flynety: 


Kings Canyon powstał 400 mln lat temu, a dziś jest częścią Parku Narodowego Watarrka. Jest również największym kanionem Australii.








Park leży na terenach należących do Aborygenów z plemienia Luritja, a Watarrka w ich języku oznacza licznie rosnące tu akacje.






Akacja Golden Wattle jest roślinnym symbolem Australii.


Wybraliśmy najbardziej zjawiskowy szlak o nazwie Rim Walk, o długości 6 kilometrów, który przeprowadził nas dookoła kanionu.







Mniej więcej w połowie trasy można zejść kawałek w dół, by znaleźć się w Garden of EdenW tym rajskim ogrodzie przysiedliśmy sobie w cieniu skał, wpatrywaliśmy się w małe oczko wodne i daliśmy chwilę odpoczynku zmęczonym nogom.







Kings Canyon wygląda zachwycająco z każdej strony, dlatego warto obejść go dookoła.





Poszarpane, brunatnoczerwone ściany piaskowca tworzą strome klify i głębokie wąwozy. Zagubiony pośród nich Miki wyglądał niczym ziarnko piasku.





Granat nieba i czerwień skał były niczym dwa kontrastujące ze sobą żywioły wody i ognia. A pośrodku nich stał dumnie mój mały, cudowny kwiatuszek…Laura. 






Warto przystanąć na chwilę lub przysiąść na brzegu kanionu, by chłonąć jego piękno i majestat. Wpatrywać się w zielony dywan roślin porastających jego dno i nie myśleć o niczym.





Kings Canyon, to prawdziwy klejnot na środku pustyni. Cieszę się, że zdecydowaliśmy się nadłożyć trochę drogi, by tu dotrzeć, bo naprawdę było warto.




Zmęczeni upałem i kilometrami wróciliśmy do hotelu. Usiedliśmy na zacienionym tarasie, aż tu nagle… pies dingo przyszedł załatwić się pod naszym oknem. Bezczelnie strzelił klocka patrząc nam prosto w oczy, uśmiechnął się... i po prostu odszedł.






My natomiast poszliśmy nadrobić stracone kalorie…


…oraz przygotować się w „domowym spa” na wieczorne wyjście.


Niektórzy w tych przygotowaniach przeszli samych siebie.


Wieczorkiem stanęliśmy na wzgórzu, z widokiem na gasnący w zachodzącym słońcu Kings Canyon.




Dzień kończyliśmy łykiem zimnego piwa w pięknych okolicznościach przyrody.


Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku Uluru.




Po drodze zatrzymaliśmy się w małym aborygeńskim skansenie Karrke, prowadzonym przez parę autochtonów z plemion Luritja i Pertame.
 Kiedyś w Australii żyło około 500 różnych plemion, z których niemal każde mówiło swoim własnym dialektem.



Podczas krótkiego spaceru przewodnicy tłumaczyli nam na jakich produktach opiera się aborygeńska dieta. Oczywiście wszystkie można znaleźć w buszu. Dowiedzieliśmy się również jakie zioła lecznicze dała nam matka natura.






Następnie pokazano nam jakiej broni używali kiedyś Aborygeni oraz jak wyglądał i działał bumerang. 
Okazuje się, że najstarszy bumerang jaki odnaleziono do tej pory został wykonany z kła mamuta i pochodzi…z Polski. Odnaleziono go w okolicach Białki Tatrzańskiej i datuje się na 23-24 000 lat. Natomiast najstarszy australijski bumerang jest o połowę młodszy i został wykonany z drewna.






Przewodniczka zapoznała nas z aborygeńską sztuką. Wytłumaczyła na czym polega dot painting, czyli malowanie kropkami oraz pokazała paletę kolorów jakich używa się w tworzeniu tradycyjnych obrazów.




Zobaczyliśmy też jak prostą metodą ognia i rozżarzonego pręta można dekorować drewniane elementy.



Na koniec dostaliśmy do pogłaskania grubą larwę, która okazała się miła i delikatna w dotyku niczym jedwab. Aż nie chciało się wypuszczać jej z rąk. 





Niestety przewodniczka szybko odebrała nam „zabawkę” i wrzuciła do ogniska. 
Po chwili ogłosiła, że potrawa gotowa jest do spożycia.


Nikt z nas nie miał sumienia skonsumować biednego zwierzaka. Oczywiście oprócz Mikiego, który bez większych ceregieli wrzucił biedaczkę do ust, po czym stwierdził, że smakowała jak jajecznica. 




Z Karrke wyjeżdżaliśmy pełni nowej wiedzy i wrażeń, a niektórzy smakowych doświadczeń.




Po drodze mijaliśmy stado dzikich koni...



… oraz kolejny na naszej trasie Road House.



Na Outbacku również i takie obrazki nie należą do rzadkości.



Kiedy w pewnym momencie naszym oczom ukazała się wielka, płaska góra. Przez moment byliśmy przekonani, że to Uluru. Po chwili zastanowienia stwierdziliśmy, że chyba jeszcze trochę za daleko, żeby było je widać. Do celu bowiem mieliśmy około 100 kilometrów. 
Olbrzymem okazała się góra Mount Conner.


Dopiero wiele kilometrów dalej, kiedy wspięliśmy się na pagórek, zobaczyliśmy zarys, tym razem prawdziwego Uluru.




Czerwony piach przypomniał nam wizytę na pustyni Namib. Dzięki tej samej szerokości geograficznej po raz kolejny wspominaliśmy naszą podróż do Afryki.



Hurra! Już za chwilę zobaczymy słynne Uluru z bliska.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz