KAKADU




KAKADU
20.07-22.07

Morze zieleni, naskalne malowidła, urocze wodospady, billabongi i kilometry różnorodnych tras, to właśnie Park Kakadu, największy australijski Park Narodowy, wpisany na listę UNESCO.
Tego zachwycającego miejsca nie sposób zwiedzić w jeden dzień, dlatego przeznaczyliśmy na nie 2 dni.



Jako bazę wypadową do zwiedzania parku wybraliśmy miejscowość Jabiru, która swą nazwę zawdzięcza ptakowi żabiru. Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem, więc nie pozostało nam nic innego jak posilić się i wskoczyć do łóżek.


Miki, ten okropny wszystkożerca, zamówił na kolację stek z kangura. Na szczęście mięso było żylaste i przeciętne w smaku, więc nie wołał o więcej.



Rano wybraliśmy się do miejsca zwanego Ubirr, w którym oprócz pięknych widoków podziwiać można aborygeńskie malowidła naskalne. Najstarsze z nich liczą sobie około
 20 000 lat, inne są nieco młodsze.




Prace przedstawiają występujące na terenie Australii zwierzęta (dawniej i dziś), jadłospisy Aborygenów, sceny z życia codziennego lub legendy. 





Z rysunków naskalnych i tablic informacyjnych dowiedzieliśmy się, że na terenach parku Kakadu żyły wilkowory tasmańskie, czyli największe drapieżne torbacze. Gatunek ten żył do lat 30-tych naszego wieku. Niestety ze względu na złą opinię szkodników wilkowory były nagminnie tępione i dziś uważane są za wymarłe. Zostały też wyparte przez sprowadzone przez osadników psy dingo.




Gdy dotarliśmy do punktu widokowego Nadab czekał na nas sięgający horyzontu ocean zieleni, poprzecinany gdzieniegdzie małymi bajorkami. Ten przepiękny pejzaż należał do tajemniczej ziemi Arnhema, rezerwatu rdzennych Aborygenów.





Staliśmy na skałach, wdychając powiew wolności i zapach mokradeł, myśląc o tym co kryje się w oddali.





Drugą część dnia spędziliśmy na trekkingu do wodospadu Jim Jim. Droga prowadząca do celu nie należała do najłatwiejszych. Najpierw trzeba było przedzierać się samochodem po wertepach, wąską dróżką prowadzącą wsród buszu,…





…by następnie hycać po wielkich głazach i wdzierać się między szczeliny.






Na szczęście lubimy takie wyzwania i wyprawa bardzo nam się podobała.




A cel? No cóż?
Miejsce na pewno malownicze i na odludziu. Szkoda tylko, że nie było obiecanego wodospadu. Tak to jednak bywa w porze suchej, że woda po prostu wysycha.





Nacieszyliśmy się chwilę ciszą i wróciliśmy tą samą drogą.





Kolejnego dnia mieliśmy w planach odwiedziny w wiosce Aborygenów i rejs stateczkiem po Yellow Water billabong. Zanim wyruszyliśmy, Miki zaserwował nam na śniadanie tradycyjny australijski przysmak, czyli Vegemite.
Ble! Chyba nigdy w życiu nikt z nas nie próbował większego obrzydlistwa.




Yellow Water billabong, to rozlewiska porośnięte tropikalną roślinnością.
Zarezerwowaliśmy łódeczkę i popłynęliśmy w poszukiwaniu mieszkańców tych mokradeł.







Uroku temu miejscu dodawały wystające z wody lilie wodne i przecudne kwiaty lotosu.





Mokradła upodobało sobie liczne ptactwo wszelakiej maści, które prowadziło tu swój hałaśliwy żywot.











Najbardziej ucieszyliśmy się na widok żabiru, który stał się symbolem tych okolic.


Nie bylibyśmy w Australii, gdyby w wodzie nie pływały krokodyle. Do najgroźniejszych dla człowieka należą krokodyle różańcowe, często nazywane Salties (czyli słonowodne), ze względu na to, że można spotkać je zarówno w słodkiej jak i w słonej wodzie. Krokodyle różańcowe, to największe na świecie gady. Ze względu na swe rozmiary salties polują na ludzi bez jakichkolwiek zahamowań. Stąd w wielu miejscach w Australii stoją zakazy kąpieli.



Nawet przybrzeżne konary przypominały nam o ich obecności. 


Przez zarośla natomiast przedzierały się różowe tyłki bawołów.



Gdy opuszczaliśmy park Kakadu nie mogłam wyjechać bez właściwej pamiątki. Obraz, który kupiliśmy będzie nam przypominał tajemnicze naskalne malowidła i wizytę w wiosce Aborygenów, do której się udaliśmy.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz