CAIRNS





CAIRNS
10.08


W drodze z Mossman do Cairns jest wiele malowniczych zatoczek, przy których zatrzymywaliśmy się, by spojrzeć na układający się do snu ocean. 






Poświata zachodzącego słońca tworzyła wraz z chmurami romantyczne pejzaże.





Na jednej z dzikich plaż ludzie poustawiali w stosy kamienie, tworząc „Maka Paki”. Dlaczego akurat tutaj? Trudno powiedzieć. Ktoś zaczął, ktoś inny kontynuował i... tak powstała atrakcja turystyczna, o której pisali nawet w hotelowych folderach. Turystyka rządzi się czasami bardzo dziwnymi prawami.






Do hotelu w centrum Cairns dotarliśmy późnym popołudniem. Miasto stanowi dobrą bazę wypadową na Wielką Rafę.






Na kolejny dzień zaplanowaliśmy zorganizowaną wycieczkę na wyspę Green Island oraz na rafę. 



 Kiedy weszliśmy na statek okazało się, że płyniemy z setką Chińczyków. 




Specjalnie dla nich organizowane były pokazy jak zakładać maskę i jak korzystać z rurki. Zdziwiliśmy się jak można tego nie wiedzieć? Okazuje się, że można.


Na wyspie Green Island mieliśmy dwugodzinny postój na relaks i snorkeling.






I znów setka Chińczyków. 
Stwierdziliśmy, że ci ludzie czują się chyba bezpieczniej w tłumie, ponieważ gdy spojrzeliśmy na prawą część plaży była dość mocno zatłoczona.




Po lewej stronie natomiast plaża była pusta, gdzie oczywiście rozłożyliśmy się wygodnie na piasku.





Podwodny świat na Green Island wyglądał jak zielony ogród porośnięty trawami. Rafa zaczynała się bardzo daleko od brzegu i trzeba było nieźle się namachać, żeby do niej dopłynąć. 




Po dwóch godzinach odpoczynku wsiedliśmy na kolejny statek, którym płynęliśmy w stronę Rafy Barierowej na Outer Reef.



Pośrodku Morza Koralowego dryfowała sobie wielka platforma, która witała przybyszów gotowych do nurkowania i eksplorowania rafy.




Oczywiście większość chętnych stanowiła rasa żółta. Ryczeliśmy ze śmiechu, gdy oglądaliśmy ich zmagania z żywiołem i dzikie ruchy w wodzie. Chińczycy podczas snorkelingu, to lepszy spektakl niż opera pekińska. Albo podobny. Też nie do końca wiadomo o co chodzi :) Robili wokół siebie taki harmider, że spłoszyli chyba wszystkie ryby w swojej okolicy.
Na szczęście pływali, (a raczej próbowali pływać, bo wyglądali jakby mieli się za chwilę wszyscy potopić), bardzo blisko platformy i wystarczyło, że odpłynęliśmy kawałek dalej, by nikt nie zakłócał nam spokoju. 




Fazi i Miki zdecydowali się na ostatniego nurka.




Dzięki podwodnemu obserwatorium mogłyśmy z Laurą patrzeć jak schodzą pod wodę.








A potem same włożyłyśmy maski i płetwy i popłynęłyśmy oglądać największy na świecie żywy organizm, który widać podobno z kosmosu.
Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem. Wielka australijska rafa okazała się przepiękna. To prawdziwy cud natury. By opisać piękno i ogrom podwodnego świata po prostu brakuje słów. Wielkie formacje korali i tysiące kolorowych ryb, które tworzą ten przedziwny świat, są zachwycające i zadziwiające zarazem. Było to najlepsze zakończenie wakacji jakie mogliśmy sobie wymarzyć.
Niestety przez globalne ocieplenie rafa traci kolory i ginie w zatrważającym tempie. Miejmy nadzieję, że ludzie opamiętają się w końcu w pogoni donikąd i zaczną dbać o to co najcenniejsze.


Wycieczka zabrała nam cały dzień. Do Cairns wróciliśmy popołudniu, kiedy słońce układało się do snu.







W tle majaczyło miasto, a my przysiedliśmy na molo, by po raz ostatni spojrzeć na ocean.




Przy brzegu powitały nas pelikany…






…i eleganckie dziewczęta.


Tego dnia spotkaliśmy tylu Chińczyków, że nabraliśmy ochoty na azjatyckie jedzenie. Wieczorem poszliśmy więc do azjatyckiej knajpki na kolację.



Rano powitaliśmy ostatni wschód słońca i zjedliśmy ostatnie śniadanie na australijskiej ziemi.
 Miki uczcił ten fakt vegemite’m.




Po śniadaniu spakowaliśmy manatki i byliśmy gotowi do drogi. Lot mieliśmy dopiero popołudniu, więc spożytkowaliśmy ostatnie godziny na wycieczkę do Etty Bay w poszukiwaniu kazuarów.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz