WODOSPADY WIKTORII




ZIMBABWE
08.08 - 09.08


Zimbabwe było ostatnim punktem naszej miesięcznej podróży po Afryce. Po wizycie w parku Chobe w Botswanie, który niemalże graniczył z Zimbabwe, znaleźliśmy się zaledwie 80 km od Wodospadów Wiktorii. Jakże więc moglibyśmy odpuścić taką okazję i nie zobaczyć jednych z najwspanialszych wodospadów świata? Podziwiać tysiące litrów wody spadających z hukiem w dół, usłyszeć potężny szum wodospadu i poczuć na twarzy tęczową bryzę, to przecież wspaniałe ukoronowanie całej wyprawy.

Granica między Botswaną a Zimbabwe, to istna gehenna. Pełno ludzi, niespieszący się donikąd celnicy, kolejki i godziny wyczekiwania. 
Kiedy w końcu przekroczyliśmy granicę, udaliśmy się prosto do Victoria Falls, miejscowości o tej samej nazwie co słynne wodospady.



Zanim trafiliśmy do hotelu, podjechaliśmy na targowisko pełne pamiątek. Wracaliśmy z siatkami pełnymi łupów. A jakżeby inaczej.



Hotel znajdował się poza miastem. 




Z restauracji rozciągał się piękny widok na okolicę i oczko wodne, przy którym buszowały zwierzęta.





W hotelowych ogrodach natomiast nie zabrakło „zwiedzających”. 



Guźce, które zawzięcie skubały trawę, zupełnie nie przejmowały się naszą obecnością. Byliśmy od nich dosłownie o krok.



Po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy też jak wyglądają mangusty. Były tak zwinne, że trudno było uchwycić je na zdjęciu.



Mangusty, to niewielkie drapieżniki, które potrafią upolować jadowite żmije i kobry. Do mangustowatych należą też surykatki, które również są odporne na śmiertelny jad niektórych węży i skorpionów.





WODOSPADY WIKTORII
08.08

Wodospady Wiktorii rozciągają się na przełomie rzeki Zambezi, która stanowi naturalną granicę między Zimbabwe, a Zambią. 





Wzdłuż wodospadów prowadzi niespełna dwu kilometrowa ścieżka z licznymi punktami widokowymi. W sumie jest ich 16. Zwiedzanie zaczęliśmy od punktu nr 4, a pierwsze trzy zostawiliśmy sobie na koniec.




W języku lokalnego plemienia, nazwa wodospadów to : Mgła, która grzmi. Nazwa ta doskonale oddaje magię tego miejsca. Wodospad z wielkim hukiem spada w dół, pozostawiając unoszące się w powietrzu kropelki wody, które tworzą mgłę.




Huk wodospadu słyszalny jest z ponad 40-stu kilometrów. 




Dzięki mgiełce, w okolicy wodospadu wyrósł tropikalny las deszczowy. Obecną tam wilgoć mieliśmy cały czas na twarzach. Czuliśmy się trochę jak pod prysznicem doznań w pięciogwiazdkowym spa.






Wodospady Wiktorii najlepiej zwiedzać w porze suchej. Prezentują się wtedy najpiękniej. W porze deszczowej natomiast wody jest tak dużo, że można chodzić wzdłuż wodospadów i wcale ich nie zobaczyć. Gęsta mgła spowija wtedy otoczenie i nie widać nic poza nią.





Dzięki unoszącym się w powietrzu kroplom wody, nad wodospadem góruje permanentna tęcza. Widać ją wczesnym rankiem i popołudniem. Całość tworzy bardzo malowniczy pejzaż.




Każdy kolejny punkt widokowy odkrywał przed nami nowe oblicza wodospadu. Warto było zatrzymywać się przy wszystkich po kolei.





W najwyższym punkcie woda spada z wysokości 108 metrów, a w każdej sekundzie przetacza się tam około 9 mln litrów wody. By nie psuć atrakcyjności miejsca, w wielu punktach nie zamontowano ochronnych barierek, które psułyby wspaniałe widoki.






Wszyscy zachwycali się pięknem i ogromem Victoria Falls. Nic dziwnego, że wodospady zostały wpisane na listę UNESCO oraz okrzyknięte jednym z siedmiu naturalnych cudów świata.





Mniej więcej w połowie wodospadów znajduje się szczelina zwana „Wrzącym Garnkiem”. To właśnie w tym miejscu przebiega granica między Zimbabwe a Zambią.






Przy ostatnim punkcie widokowym widać most łączący oba państwa. Dla śmiałków organizowane są tam skoki na bungee. Spadanie z głową w dół ze 111-stu metrów wysokości, to na pewno ogromne wrażenie i adrenalina. Wśród nas nie znaleźliśmy jednak odważnego, który by się na to zdecydował.


Most i jego okolicę upodobały sobie małpy werwety, które należą do rodziny koczkodanów. Inna ich nazwa, to kotawiec sawannowy.




Charakterystyczną cechą werwet są niebieskie jądra, które przy szarym ubarwieniu bardzo rzucają się w oczy. I właśnie o to chodzi. Im większe niebieskie klejnoty wiszą między nogami, tym większe szanse u samic i na przywództwo w stadzie. Koczkodany uwielbiają się nimi chwalić, wystawiając je na pokaz. Zresztą nie ma się co dziwić. Nie każdy może poszczycić się tak pięknym odcieniem jajek. Zresztą moim ulubionym :)




Wodospady Wiktorii były ostatnim punktem na liście naszej podróży. Byliśmy szczęśliwi i uśmiechnięci, że i tym razem udało nam się bezpiecznie przebyć kolejny kawałek świata.




Szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Słońce było coraz niżej, a my chcieliśmy zdążyć jeszcze do 3 punktów, które wcześniej opuściliśmy.





 Skrót prowadził przez malowniczy las deszczowy.




Przewrócony konar okazał się wspaniałym tłem do zdjęć.





Gdy dotarliśmy w okolice wyjścia z parku, chłopcy stwierdzili, że dość już widzieli i nie idą dalej. Ja z Laurą natomiast, szybkim krokiem udałyśmy się do punktów początkowych wodospadu. Miałyśmy na to jedyne 10 minut. Później bramy parku zamykały się.



Przy pierwszym punkcie wodospadu stał pomnik Davida Livingstone’a. 
Do tej pory nie było ani słowa o odkrywcy wodospadów. Właśnie teraz przyszła kolej na trochę historii. 



Kiedy w 1855 roku, szkocki podróżnik, lekarz, misjonarz i odkrywca, dotarł do wodospadów stwierdził: „Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie”.
Ze względu na to, że Livigstone jako pierwszy biały człowiek dotarł do wodospadu, miał zaszczyt nadać mu nazwę. Wodospad ochrzczono na cześć angielskiej królowej Wiktorii. W ten sposób przekazał całemu światu wieść, że jest ona tak samo potężna, jak spadająca z hukiem woda.
Na początku wyprawy Livingstone’owi towarzyszyły dzieci i ciężarna żona. Wkrótce jednak wrócili oni z powrotem do Anglii. Po paru latach tułaczki po Afryce, Livingstone zaginął bez wieści. Wysłano za nim ekspedycję mającą na celu odnalezienie dzielnego podróżnika. W końcu został znaleziony w małej afrykańskiej wiosce. Niestety wymęczony malarią zmarł niedługo po tym.




To tyle w wielkim skrócie historii Livingstona. 
Wieczorkiem zasiedliśmy do ostatniej afrykańskiej uczty. Jedliśmy w hotelowej restauracji o szumnej nazwie MaKuwa Kuwa. 




Ostatniego dnia czekały nas dwa loty: 
lot helikopterem nad wodospadami i powrót do domu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz