TRINIDAD
18.04
18 kwietnia był dniem pełnym wrażeń. Dziś wypadała nasza rocznica ślubu. Zaczęliśmy od pierwszej lekcji salsy. Jak widać na załączonym obrazku Fazek dawał radę i mam teraz super partnera do tańca.
Następnie wynajęliśmy taksówkę i ruszyliśmy za miasto do Valle de los Ingenios, czyli Doliny Cukrowej.
Okolice miasta Trinidad słynęły niegdyś z plantacji trzciny cukrowej.
Warto dziś wybrać się za miasto, by poczuć klimat kolonialnych czasów. Zielone pagórkowate tereny, poprzecinane są gdzieniegdzie polami, na których rośnie trzcina.
Po okolicy rozsiane są pałace plantatorów trzciny. Najlepiej zachowany, to Manaca Iznaga, przy którym znajduje się wieża San Isidro de los Destinaderos, która pełni dziś rolę wieży widokowej.
Ze szczytu obserwowaliśmy senne życie miasteczka.
Większość tutejszych kobiet zajmuje się wyszywaniem tkanin. Piękne, wzorzyste materiały sprzedają później na miejscowym targu.
Kupiliśmy pamiątkowe figurki i ruszyliśmy dalej.
W drodze powrotnej do miasta zahaczyliśmy o warsztaty ceramiczne. Zakupiliśmy pamiątki i wróciliśmy na obiad do hotelu.
Po krótkiej przerwie czekała nas romantyczna przejażdżka dorożką.
Trinidad jest jednym z najlepiej zachowanych miast kolonialnych w Ameryce Południowej.
Początki miasta sięgają 1514 roku, kiedy to konkwistador Diego Velazquez założył miasto. Niestety już 4 lata później, były sekretarz Velazqueza Hernan Cortes zebrał najemników na ekspedycję do Meksyku i miasto się wyludniło. Trinidad stał się rajem dla piratów handlujących niewolnikami i szmuglujących towary.
Ponowny rozkwit miasta datuje się na początek XIX wieku, kiedy to francuscy osadnicy, uciekający przed powstaniem na Haiti, założyli tu plantacje trzciny cukrowej.
Paradując dorożką po brukowanych uliczkach, czuliśmy się jak zatrzymani w czasie. Był wiek XIX, na ulicach upał i zgiełk. Mijaliśmy kolorowe domostwa plantatorów trzciny, z betonowymi balkonikami, ceramicznymi dachówkami i dekoracyjnie wygiętymi kratami w oknach. Co ciekawe w większości domów nie było szyb. Widocznie kraty były dostateczną ochroną przed pogodą i niechcianymi intruzami.
Jedynie spacerujący po ulicach ludzie i graffiti na ścianach przypominały nam o tym, że tamte czasy już dawno odeszły w zapomnienie.
W Trinidadzie czas stanął w 1850 roku, kiedy to wszystkie okoliczne plantacje trzciny zostały doszczętnie spalone. Działo się tak podczas walk wyzwoleńczych i wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Miasto nigdy nie podźwignęło się z ruiny. Plantatorzy opuścili okoliczne tereny, a zegary stanęły tu raz na zawsze. Dopiero napływający licznie turyści od nowa odkrywają urok brukowanych uliczek.
Dziś Trinidad na nowo tętni życiem. Wieczorami ulice zapełniają się ludźmi, a na każdym kroku gra muzyka.
Woźnica obwoził nas przez godzinę. Dotarliśmy do cmentarzyska starych pociągów, z których niektóre służyły do przewozu trzciny, inne natomiast do przewozu pasażerów.
Trafiliśmy też do muzeum rewolucji, w którym weszliśmy na wieżę widokową, by z góry przypatrzeć się czerwonym dachówkom miasta.
Następnie weszliśmy na chwilę do kościoła wyznawców Santerii.
Santeria, to synkretyczny kult religijny, który jest połączeniem wierzeń chrześcijańskich i afrykańskich tradycji plemiennych. Za czasów kolonialnych, gdy sprowadzani z Afryki niewolnicy byli zmuszani do zmiany wiary, najłatwiej było przekonać ich, poszukując podobieństw między ich bóstwami, a katolickimi świętymi. Bogini oceanów Yemalla, którą czcili wyznawcy kościoła, jest patronką kobiet ciężarnych i chcących zajść w ciążę. Jest odniesieniem do Matki Boskiej.
Santeria jako religia, do dziś jest bardzo żywa na Kubie, szczególnie wśród czarnoskórej ludności. Wyznawcy posiadają 16 głównych bogów, czyli orishas, z których każdy posiada swój znak szczególny taki jak kolor, numer, taniec, czy ulubiony posiłek.
Warto dodać, że do lat 90-tych Kuba była państwem ateistycznym, w którym religia była zabroniona. Jedyną, prawdziwą i słuszną „religią” był oczywiście ustrój komunistyczny.
Popołudniu mieliśmy drugą lekcję salsy. Fazi dzielnie ćwiczył kolejne kroki i figury.
Wieczorem, kiedy weszliśmy do pokoju, okazało się, że przygotowano dla nas szampana, a cały pokój obsypany był płatkami róż. Dekoracje zmieniano kilka razy dziennie. Najpierw były serduszka na podłodze i łóżku,…
…a parę godzin później dywan z płatków róż i wielki napis „I love You" na środku łóżka.
Poszliśmy na taras i w spokoju wypiliśmy szampana. Zachód słońca i uliczny gwar, z którego rozbrzmiewały dźwięki latynoskiej muzyki, dodawały tej chwili szczypty romantyzmu.
Ostatnią niespodzianką był przygotowany specjalnie dla nas stolik w restauracji. Całe szczęście, że nie zjedliśmy wcześniej na mieście (choć ten pomysł przeszedł nam przez myśl), bo obsłudze, która tak się dla nas postarała byłoby przykro. Hotel naprawdę stanął na wysokości zadania i dał nam odczuć wyjątkowość tego dnia.
Nie chcieliśmy, żeby dzień już się skończył, więc umówiliśmy się z naszą nauczycielką salsy do klubu na tańce. Odważyliśmy się trochę potańczyć, choć muszę przyznać, że większość wieczoru przesiedzieliśmy przy stoliku, ponieważ obserwując wymiataczy na parkiecie wstyd było nam się pokazywać z naszymi raczkującymi umiejętnościami :) Stwierdziliśmy, że musimy wziąć jeszcze parę lekcji, żeby im dorównać.
Ulice pomału pustoszały, wokół robiło się coraz ciszej i miasto układało się do snu. Przyszedł czas, żeby w końcu położyć się do usłanego różami łóżka.
Kolejnego dnia wracaliśmy do Hawany, zatrzymując się po drodze przy wodospadach El Nicho.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz