PAMPA




RURRENABAQUE
13.07-18.07

Tego dnia zaczynał się nasz pięciodniowy wypad do amazońskiej dżungli. Podjechaliśmy na lotnisko w La Paz skąd mieliśmy samolot do Rurrenabaque. Sam samolot, a szczególnie lot, okazał się nie lada atrakcją. 




Cały samolot mieścił zaledwie 19 osób, a kabina pilota była cały czas otwarta. Z góry mieliśmy wspaniałe widoki, najpierw na La Paz i ośnieżone Andy, a chwilę później na amazońską dżunglę.












Gdy wysiedliśmy z samolotu czekał na nas zupełnie inny świat. Jakbyśmy przenieśli się nagle do innego kraju. 




Na ulicach nie było już Cholitas w kapeluszach lecz zastąpiły je Indianki. 





Miasteczko Rurrenabaque stanowi wrota do dżungli.









Najpierw postanowiliśmy coś przekąsić. Podczas gdy siedzieliśmy w restauracji, zerwała się tropikalna ulewa. Było to prawdziwe oberwanie chmury, ale na szczęście trwało krótko i po chwili znów wyszło słońce.









Pogoda dopisywała, więc w końcu dzieciaki mogły śmiało wymoczyć się w basenie. Nie krytym tak jak do tej pory, tylko zewnętrznym, jak na wakacje przystało.





Oto nasz pokój hotelowy…


…i zachód słońca nad rzeką Beni.


A wieczorkiem pizza w, jak się później okazało, naszej ulubionej pizzerii.




PAMPA
14.07-15.07

Następnego dnia wyruszyliśmy na Pampę. 





Aby się tam dostać trzeba było najpierw odbyć trzygodzinną podróż jeepem, z przerwą na obiad,…





…a następne trzy godziny płynąć łodzią rzeką Yakuma.










I tu zaczęła się prawdziwa przygoda z Amazonią.
 Choć typowa, stepowa pampa, występuje na terenie Argentyny, to obszar, na którym się znajdowaliśmy również nazwany był pampą. 
Pampa w Boliwii, to nizinne tereny, porośnięte wysokimi trawami. Wyższe drzewa i krzewy natomiast występują jedynie wzdłuż brzegów rzek.





Ledwie wyruszyliśmy, przywitały nas dziesiątki różnorodnych zwierząt. Największe wrażenie robiły na nas kajmany wylegujące się na brzegu rzeki, było ich mnóstwo.






Na początku Laura bała się obok nich przepływać, ale chwilę później przyzwyczaiła się do ich widoku.




Kajman pochodzi z rodziny aligatorów. Na Pampie żyją kajmany zielone, które dorastają do 1,5 metra i czarne, które są znacznie większe i niebezpieczniejsze i osiągają długość nawet do 4,5 metra. Te osobniki spotkaliśmy drugiego dnia wycieczki, w drodze na połów piranii. Ale o tym później.





To właśnie kajman czarny, którego trudniej spotkać. Zielonych są za to setki.




Po drodze mijaliśmy wygrzewające się na słońcu żółwie,…





…a także różne rodzaje ptactwa:
czaple,…






podobne do bocianów ptaki tuyuyu,…



orły,…



kondory,…


...i kormorany.


„Hej kolego! Podzieliłbyś się rybką”.




Podziwialiśmy także hoacyny bardziej znane jako rajskie ptaki. Siedzą sobie na drzewach jak kury na grzędach i niemiłosiernie hałasują,…






…a także ptaki o najdłuższych chyba palcach…



 …i snake bird, czyli wężówka, która podczas brodzenia w wodzie wystawiała tylko chudą szyję.



Do ptactwa brodzącego zalicza się również warzęcha różowa.



Największą frajdę mieliśmy jednak kiedy zobaczyliśmy tukana. Nasza radość była jeszcze większa, gdy okazało się, że bardzo ciężko go spotkać. W zachodzącym słońcu wyglądał pięknie.




Było oczywiście jeszcze wiele innych gatunków ptaków.






Nagle padł nam silnik i mieliśmy przymusowy przystanek. Musieliśmy zejść na brzeg i czekać na pomoc. Starałam się nie myśleć o tym, że w każdej chwili może do brzegu podpłynąć kajman.





Mikołaj z nudów tworzył kompozycje z patyków.



Skupiliśmy się raczej na obserwacji kapibar. Kapibara, to największy na świecie gryzoń. Wygląda jak ogromna nutria. Niestety często pada łupem kajmanów.




 „Jakby kajman pytał, to mnie tu mnie ma”. 


Gdy w końcu dotarła pomoc ruszyliśmy dalej w drogę.



Tym razem spotkaliśmy parę gatunków małp. Najsłodsze okazały się malutkie małpki saimiri. Angielska nazwa, to squirrel monkey, czyli małpa wiewiórcza. Faktycznie są maleńkie jak wiewiórki.




Wysoko na drzewie zauważyliśmy wyjce. Samiec był czarny, a samica z maleństwem brązowa.





Późnym popołudniem dopłynęliśmy na miejsce. Przez kolejne trzy dni mieszkaliśmy w bambusowych chatkach na palach. Prąd w chatce mieliśmy do 22.00, a później tylko ciemność i moskity, które pchały się bezczelnie wszystkimi dziurami, a tych było naprawdę sporo. Całe szczęście byłam uzbrojona po zęby w repelenty i muszę przyznać, że choć się obawiałam, nie było źle. Mocno nas nie pogryzły.








Zanim jednak położyliśmy się spać poszliśmy pobujać się w hamakach...



…i poznać teren.





Nastał nowy dzień, a razem z nim nowe atrakcje. Przywdzialiśmy „seksowne” kalosze i prosto po śniadaniu wyruszyliśmy na poszukiwanie anakondy.










Anakonda, to największy wąż świata. Należy do rodziny dusicieli i największe osobniki potrafią osiągać długość do 7 metrów. Przeciętnie jednak dorasta do 4,5 lub 5,5  metra. 










W całej wyprawie towarzyszyła nam boliwijska rodzina.



Ich syn Jorge co chwilę gubił w błocie kalosze. Na szczęście miał starszego kumpla, który mu pomagał :)




Niestety anakondy nie udało nam się znaleźć. Zamiast tego widzieliśmy maleńkie kajmany…




…i kupę kapibary :)



Wykończeni upałem wróciliśmy do miejsca, z którego wcześniej wyruszyliśmy. 









Widzieliśmy, jak Indianie przechowują mięso. Metoda jest prosta, solą i suszą je na słońcu, by zakonserwować.


Laura spotkała tam swoją imienniczkę. Trzeba więc było zrobić pamiątkowe zdjęcie, na którym znalazły się dwie 
Laury. Jedna Indianka z Amazonii, a druga nasza własna.


Indianie, którzy tutaj żyją mieszkają w bambusowych bungalowach z pozawieszanymi wewnątrz hamakami. Śpią natomiast na materacach położonych na ziemi i przykrytych moskitierami. Ta mała moskitiera w kącie, to był pokój amazońskiej Laury.






Indiańskie dzieci nie miały oporów wchodzić do wody i dobrze się bawić, choć wokół pływało pełno kajmanów i piranii.







W końcu przyszła pora zdjąć kalosze i wrzucić coś na ząb.







A po obiedzie dla wszystkich zasłużona sjesta.




„Mama patrz, małpy skaczą nam po dachu!”




„A co wy tutaj robicie?”



„Bo ja trochę się nudzę.”



Z tych nudów małpa wskoczyła do kuchni i narobiła bałaganu.



Sjesty ciąg dalszy.




Podczas gdy my beztrosko odpoczywaliśmy, pod naszym oknem czaił się kajman.



Lepiej żeby taka nie ugryzła, bo ponoć boli niemiłosiernie.



Popołudniem popłynęliśmy zobaczyć różowe delfiny. Ssaki te są słodkowodne i żyją w amazońskich rzekach. Delfin różowy, to inaczej Inia. W Boliwii noszą one nazwę Buffeo






Miki i Fazi zachęceni harcami małych Indian postanowili popływać z delfinami. Ponoć jak są one w pobliżu, nie zaatakuje nas ani kajman, ani piranie. Gorzej jeśli delfiny sobie odpłyną :) Woda w rzece jest tak żółta, że nie widać niczego nawet na centymetr. Może i dobrze, bo gdyby chłopcy zobaczyli co pływa w wodzie razem z nimi, pewnie nigdy by nie weszli. Trzeba naprawdę dużej odwagi żeby wejść popływać.





„Uff, udało się, nic mnie nie zaatakowało”.



W drodze powrotnej udało nam się zobaczyć leniwce. 





Wieczorem popłynęliśmy na zachód słońca do miejsca, z którego wyruszaliśmy na poszukiwanie anakondy.







Nocą natomiast wyruszyliśmy na podziwianie świecących na czerwono oczu kajmanów. Pełno czerwonych punkcików wpatrywało się w nas z mrocznej otchłani.




Sfotografowałam też inne nocne zwierzęta, jak na przykład pająki i wielkie trujące ropuchy.






Od rana nie było litości. Pobudka o 5.30 i wyprawa na wschód słońca. Cudownie było posłuchać odgłosów budzącej się do życia dżungli, przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Szczególnie głośno o tej porze zachowywały się wyjce, które wydawały przeraźliwe krzyki. 









Po powrocie do bungalowów czekali na nas goście.




Podobno małpy kapucynki i saimiri trzymają się razem ze względów żywieniowych, pomagając sobie nawzajem. 




Po śniadanku wybraliśmy się na połów piranii. Luis, nasz przewodnik, przygotował kawałki mięsa i żyłki do łowienia.





Piranie pływają w ławicach i do ataku przystępują wspólnie. Najbardziej agresywne są piranie czerwone.



Udało nam się złowić pięć sztuk. Cztery złowił Luis, a jedną ja.





Chwilę później nasza zdobycz gotowa była do przyrządzenia.




Po chwili piranie znalazły się na naszych talerzach.
Zaraz po lunchu przyszła pora na powrót do Rurrenabaque.





Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, ponieważ podczas całego naszego pobytu na Pampie pogoda była piękna, rozpadało się dopiero przy powrocie. Całe szczęście byliśmy przygotowani na każdą ewentualność.




I tak sobie pływaliśmy dwa dni rzeką Yakumi, kontemplując piękno otaczającej nas  przyrody.








A tutaj gniazdo termitów.




Zobaczyć, dotknąć, posmakować, poczuć i posłuchać Amazonii, to niezapomniane wrażenia.
Była to wspaniała wyprawa, której nie sposób opisać, trzeba to po prostu przeżyć. 
Pampa na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach i sercach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz