DAMARALAND




DAMARALAND
26.07-27.07

Damaraland, to dawny bantustan, czyli wydzielony kiedyś przez rząd RPA obszar Namibii, który zgodnie z założeniami apartheidu, czyli osobnego rozwoju poszczególnych grup rasowych, spełniał rolę rezerwatu dla ludności Herero. 



Bantustany miały być z założenia niezależnymi państwami, jednak w praktyce były całkowicie zależne od RPA. Lokalizowano je na terenach nieurodzajnych i pozbawionych bogactw naturalnych. Ponadto były rozbite na wiele odrębnych terytoriów, co uniemożliwiało rozwój i integrację ludności.



Damaraland utworzono w 1980 roku, a zlikwidowano w 1985. Do dziś przetrwała jednak nazwa.
Dzięki programom ochrony przyrody wdrażanym przez państwo, Damaraland zachował swój dziewiczy charakter. 
Warto tutaj dodać, że Namibia jest pierwszym krajem na świecie, który wpisał ochronę przyrody do Konstytucji i wiele terenów kraju objętych jest ochroną. 



Wjeżdżając na teren Damaralandu należy przejść kontrolę weterynaryjną, która polega na spisaniu danych samochodu oraz spryskaniu kół, a czasem też butów, środkiem odkażającym.



Na miejsce zajechaliśmy dość późno, więc zaraz po kolacji poszliśmy odpocząć. Tej nocy spaliśmy w Palmwag Lodge.



W łazience przywitał nas el senior cucaracha, który zakwaterował się tu na gapę.No cóż, byliśmy zmuszeni dzielić z nim pokój.


Po ścianach zewnętrznych natomiast przechadzały się piękne jaszczurki.



Rano, ledwie ujechaliśmy dwadzieścia parę kilometrów Laura pyta: „ Czy ktoś widział mój aparat? Jeśli nie, to chyba zostawiłam go w pokoju”. No świetnie! Dwadzieścia parę w jedną, dwadzieścia parę w drugą stronę i robi się pięćdziesiąt dodatkowych kilometrów. Trudno trzeba wracać. Miejmy tylko nadzieję, że są uczciwi ludzie w Afryce i jeśli ktoś go znalazł, zostawił w recepcji.



Okazało się, że mieliśmy rację. Namibia, to kraj uczciwych ludzi. Aparat na szczęście się znalazł.




A oto winowajczyni nadkładania drogi ze skruszoną miną :)


Na szczęście mieliśmy do przejechania tylko 250 kilometrów, więc bez pośpiechu przyglądaliśmy się otaczającej nas przyrodzie i podziwialiśmy piękno tej dzikiej krainy.




Po drodze mijaliśmy ciekawe rośliny, jak chociażby róże pustyni, które zbierają cenną wodę w swym beczułkowatym pniu i zakwitają pięknymi, różowymi kwiatami.



Dużo radości sprawiły nam przemykające tuż przy drodze żyrafy. Były to pierwsze żyrafy, jakie zobaczyliśmy od przyjazdu do Afryki.




Zobaczyć wolno przechadzające się zwierzęta, które my Europejczycy znamy tylko z ogrodów zoologicznych, to ogromne wrażenie. Widać, że zwierzęta te są szczęśliwe w swoim naturalnym środowisku. Wydają się wręcz mówić „Witamy w naszym domu”.




A tutaj Lalka z żyrafą na głowie :)


Dalej droga mijała bez pośpiechu. Cały czas kierowaliśmy się w stronę miasta Opuwo. 





Droga prowadziła wzdłuż rezerwatu Palmwag.




Obserwowaliśmy jak z kilometra na kilometr zmienia się krajobraz.





Z drogi podglądaliśmy też codzienne życie okolicznych mieszkańców.



Postanowiliśmy zrobić sobie krótką przerwę przy małych wodospadach Ongongo.




Gdybyśmy jednak wiedzieli, że droga jest tak fatalna, nie wiem czy byśmy się zdecydowali.






Nagle stanęliśmy w miejscu i nie wiedzieliśmy, w którą stronę dalej. Do przodu czy do tyłu? Jak przejechać po stromych skałkach, żeby nie uszkodzić samochodu? Na szczęście Fazi dał radę i obyło się bez uszkodzenia auta. Z powrotem wracaliśmy jednak inną drogą.



Przed wodospadem dopadły nas dzieciaki, którym zostawiliśmy parę upominków. Chłopaki bardzo się ucieszyli, gdy dostali od nas po resorku. Laura szykując się do Afryki zapakowała pół walizki prezentów dla dzieci. Znalazły się tam samochodziki dla chłopców, laleczki, domki i pet shopy dla dziewczynek oraz ubrania po niej i Mikołaju. Gdy wszystko rozdaliśmy, zrobiło się przynajmniej miejsce na pamiątki. 
Warto pamiętać, by na wycieczkę po Afryce zabrać parę drobiazgów. Przecież niezależnie od miejsca zamieszkania, każdy maluch kocha prezenty, a dzieciaki w Afryce naprawdę niewiele posiadają.





Nazwa miejsca, do którego dotarliśmy, to Ongongo, które w języku Herero oznacza „magiczny”. Mały wodospad i gorące źródełko nie były może spektakularne, ale magiczne na pewno.





Aby dojechać na miejsce i wrócić z powrotem, trzeba było przeprawić się przez rzekę.



Tuż obok wodospadu wyrastały coraz to nowe wioski. Ciężko było przejechać obojętnie obok wioski Herero, po której kręciły się eleganckie panie z plemienia.




Ta przemiła pani chętnie pozowała z nami do zdjęć.





Nagle zbiegły się inne mamuśki ze swoimi pociechami. Tym razem, to dziewczynki wracały do domów z rękoma pełnymi upominków i ciuszków. 



Parę kilometrów dalej, prosto z buszu, wybiegła niezła ekipa. 
Kobieta Himba, zadowolona z faktu, że zbliżają się turyści, pędziła tak szybko, że dotarła do nas cała zziajana.




Tuż za nią zaczęły zjawiać się dzieciaki.
 Duże ilości dzieciaków!









Z minuty na minutę ludzi robiło się coraz więcej, więc szybko rozdaliśmy co mieliśmy i popędziliśmy dalej. Baliśmy się, że lada chwila zbiegnie się tu cała wioska.








Gdy kawałek dalej stwierdziliśmy, że chyba jesteśmy sami i nikt więcej (oprócz springboków) się z buszu nie wyłoni, zrobiliśmy sobie przerwę na piknik. 






Wyciągnęliśmy gary i ugotowaliśmy ryż z warzywami.





Dzieciaki miały chwilę czasu na wygłupy i rozprostowanie nóg po całym dniu spędzonym w samochodzie.




Im bliżej byliśmy miasta Opuwo, tym więcej Himba pojawiało się przy drodze. 





Te panie siedziały przy drodze i ewidentnie czekały na przejeżdżające samochody. Każdy turysta chce uwiecznić Himba na fotografii, a to przecież doskonały sposób na zarobek. Cóż im się dziwić, były piękne jak modelki, pewne swej urody i oryginalności.





Po drodze mijaliśmy małe wioski, po których kręcili się mieszkańcy, biegały dzieciaki i łaziły kozy. 




Jadąc przez Afrykę, jak ona długa i szeroka, nie mogliśmy się nadziwić, że w XXI wieku ludzie mieszkają jeszcze w takich warunkach.



Wrażenie zrobiły na nas również fantazyjnie wyglądające termitiery, które różniły się między sobą kolorem, w zależności od tego z jakiej ziemi zostały zbudowane. Czasem „obrastały” cały pień drzewa pozostawiając tylko korony.




Damaraland, to wspaniała kraina, teren wolności ludzi i zwierząt. 





Popołudniu dojechaliśmy do miasta Opuwo.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz