LAGUNY
21.07-22.07
Nasza przygoda w Boliwii pomału dobiegała końca. Zostały nam tylko dwa dni zwiedzania, które poświęciliśmy na zobaczenie lagun. Po poranku spędzonym na pustyni solnej zgłodnieliśmy, więc zanim udaliśmy się w stronę lagun podjechaliśmy do małej górskiej miejscowości na lunch.
Miejscowość wyglądała jakby zatrzymała się w czasie.
Lunch mieliśmy oczywiście w hotelu z soli, która jest najbardziej dostępnym budulcem w okolicy. Poza tym takie hotele są bardzo atrakcyjne dla turystów, bo gdzież indziej na świecie można się przespać w takim miejscu.
Posileni ruszyliśmy w drogę mijając tory kolejowe do La Paz. Laura i Miki mieli chwilę przerwy na rozprostowanie nóg.
Struś Pędziwiatr.
Uciekał tak szybko, że zanim Fazi wyszedł z samochodu już go nie było. W Ameryce Południowej żyją strusie nandu.
Te przedziwne formacje skalne są pozostałością po wybuchu wulkanu, który górował nad tamtejszym krajobrazem.
Cały czas znajdowaliśmy się na wysokości ponad 4 000 metrów, o czym przypominała nam obecność wikunii.
Tego dnia podjechaliśmy pod cztery laguny. Pierwszą z nich była Laguna Canapa pełna flamingów.
Kolejną była Laguna Hedionda.
Następna, Laguna Charcota również mogła się pochwalić sporą ilością brodzących w jej wodach flamingów.
Woda w kolejnej Lagunie Honda miała rdzawy odcień.
Przy ostatniej lagunie, którą odwiedziliśmy tego dnia nie było flamingów, więc dzieciakom nie chciało się nawet wychodzić z auta. Ja i Fazek jednak nie podarowaliśmy widoku. Laguna nazywała się Ramaditas.
Po drodze mijaliśmy kolejne wikunie…
…i strusia nandu.
Późnym popołudniem dotarliśmy do wąwozu, którym podróżowali kiedyś Inkowie.
Przywitały nas tu wiskacze.
Przywitały nas tu wiskacze.
Wisakacza, to gryzoń z rodziny szynszylowatych, który występuje na terenach Ameryki Południowej. Jak dla mnie jednak to bardziej skrzyżowanie królika z wiewiórką.
Razem z promieniami zachodzącego słońca dotarliśmy do hotelu wybudowanego na środku pustyni.
Kolacja z naszym przewodnikiem Placido.
Rano, gdy Miki odsłonił zasłony, na szybach od wewnątrz był szron. To najlepszy dowód na to, że nocą temperatura spada tu do minusa.
Skoro świt podjechaliśmy do najbardziej chyba kojarzonej w Boliwii formacji skalnej. Arbol de Piedra, czyli kamienne drzewo swoją nazwę zawdzięcza oczywiście kształtowi. Jednak minusowa o tej porze dnia temperatura zmusiła nas do szybkiej ucieczki.
Było tak wcześnie, że księżyc nie zdążył jeszcze zajść.
Po drodze dobry pasterz Fazek biegał za lamami.
Laguna Colorada ma czerwony odcień. Jest to zasługą alg, które żyją w jej wodach. Znajduje się ona na wysokości 4 278 m n.p.m.
O tym, że byliśmy naprawdę wysoko przypominał nam leżący tu i ówdzie śnieg.
Laguna oferuje naprawdę piękne widoki.
Miejscami na wodzie widać było biały nalot. To sprawka występujących tu minerałów, głównie boraksu, ale też sodu, gipsu i magnezu.
Na terenie laguny żyją wszystkie trzy gatunki flamingów występujących na Altiplano: najpopularniejsze krótkodzioby, flamingi andyjskie i chilijskie. My jednak nie przyglądaliśmy im się na tyle szczegółowo, by je odróżnić.
W zależności od pory dnia i natężenia słońca woda w lagunie ma kolor od krwistoczerwonego do brunatnego. W naszej obecności przybrała kolor rdzy, który miały też otaczające ją góry.
…dotarliśmy do gejzerów Sol de Manana. Myśleliśmy, że po wizycie w Yellowstone nic nas nie zaskoczy, a jednak. Był to zupełnie inny, zaskakujący krajobraz.
Dookoła nas bulgotało, skwierczało i parowało… i oczywiście, jak to przy gejzerach bywa, zalatywało siarką.
Niedaleko gejzerów znajdowały się Termas de Polques, w których można się było wykąpać. Wśród nas zabrakło jednak śmiałków. Wejść do wody to jedno, niestety później trzeba z niej wyjść, a to już nie byłoby zbyt atrakcyjne przy chłodzie i wietrze.
Termy znajdują się na obrzeżach małego salaru de Chalviri, który jest wypełniony dymiącą wodą, więc wygląda raczej jak kolejna laguna.
Po wyraźnym braku chęci kąpieli pojechaliśmy dalej przejeżdżając obok malowniczego fragmentu pustyni, który nazwany został Valle de Salvador Dali. Ktoś dostrzegł tu widocznie surrealizm bijący od obrazów artysty.
Jeżdżenie po płaskowyżu jest bardzo specyficzne. Cały czas jeździliśmy szutrowymi drogami lub poruszaliśmy się bez dróg. Kierowca sam wybierał którędy chce jechać. Zastanówmy się czy wulkan ominąć z jednej czy z drugiej strony? Czy jechać tędy czy tamtędy? Po prostu wolna amerykanka, bez dróg i znaków drogowych. Teren trzeba znać jak własną kieszeń. Sami nie bylibyśmy w stanie nigdzie trafić.
Najbardziej wysuniętym na południe punktem Boliwii, który zobaczyliśmy była Laguna Verde. Jej nazwa wywodzi się oczywiście od koloru wody, która mieni się odcieniami zieleni i lazuru. Kolor ten woda zawdzięcza minerałom, czyli węglanom wapnia i siarki.
Bardzo silne zmineralizowanie sprawia, że woda nigdy nie zamarza, nawet przy temperaturach poniżej -50 stopni Celsjusza.
Wspaniałym tłem dla laguny jest wulkan Licancabur, który wznosi się dokładnie na granicy z Chile. Licancabur w lokalnym języku oznacza „górę ludzi”. Na wierzchołku wulkanu odnaleziono inkaski grobowiec.
I oczywiście wspomniany lunch. Przez te kilka dni jedliśmy przygotowywane wcześniej przez Placido posiłki i odgrzewane po drodze w różnych miejscach. Wystarczyły cztery ściany, stół, krzesła i restauracja jak się patrzy.
W drodze powrotnej do Uyuni zatrzymaliśmy się w Valle de Rocas, czyli skalnej dolinie. Jest ona ostoją wiskaczy.
Najlepiej w takich miejscach bawi się zawsze Mikołaj. Wstępuje w niego duch wojownika lub sportowca. Tym razem ćwiczył parkour.
Po zatoczeniu koła dotarliśmy z powrotem do Uyuni, by spędzić tu ostatnią noc. Wróciliśmy do hotelu solnego, z którego wyruszaliśmy na początku na czterodniową wycieczkę po Salar de Uyuni i lagunach. Następnego dnia czekał nas powrót do Cuzco w Peru i zaczynał się ostatni tydzień naszych wakacji.
Boliwia, to cudowny i różnorodny przyrodniczo kraj. Nigdzie indziej na świecie nie znajdzie się wyżej położonej stolicy z targiem czarownic, większej pustyni solnej, bardziej niebezpiecznej drogi i wyżej położonego żeglownego jeziora (tu z wyjątkiem Peru).
Poza tym Boliwia to kraj zupełnych przeciwieństw.
Jednego dnia podziwiasz wysokogórskie krajobrazy, wciągasz do płuc zimne, rześkie powietrze i budzisz się przemarznięty do szpiku kości. Przemierzasz pustynie i skaczesz po zaschniętej lawie wulkanicznej.
A następnego dnia chodzisz po wiecznie zielonej dżungli w poszukiwaniu dzikich zwierząt, wypatrujesz anakondy w trawach pampy lub kąpiesz się w rzekach Amazonii z kajmanami i różowymi delfinami.
Boliwia, to cudowne miejsce, w którym każdy niewątpliwie znajdzie coś dla siebie.
KONIEC
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz