KANION COLCA


KANION COLCA
07.07


Po południu, kiedy zakończyliśmy zwiedzanie Arequipy, wyruszyliśmy w stronę Chivay i Kanionu Colca.







Po drodze, wśród pięknych andyjskich gór, hasały sobie beztrosko dzikie wikunie. 


 


Swobody zazdrościły im hodowlane alpaki, które tęsknie spoglądały w stronę wolności.




„Mama przestań już gadać o wolności i szybko rób to zdjęcie, bo zimno”



Rzeczywiście było bardzo zimno i wysoko, bo aż 4 950 metrów n.p.m. Nie przeszkadzało to jednak tamtejszym kobietom, które rozstawiły sobie kramiki i czekały na klienta. Spękane ręce i usta od mrozu. Ludzie naprawdę pracują w ciężkich warunkach. Nie wiem jednak, czy oprócz nas ktoś jeszcze coś od nich kupił tego dnia, ponieważ po drodze nikogo nie mijaliśmy.






Trochę dalej, na zupełnym pustkowiu, mijaliśmy kobietę z dzieckiem. Dokąd szła? Trudno powiedzieć.


W końcu, po paru godzinach jazdy i zamieci, dojechaliśmy do Chivay.




Parę kilometrów od Chivay, w przepięknej scenerii, znajdował się nasz hotel.









Hotel posiadał gorące źródła, w których wieczorową porą oczywiście wymoczyliśmy sobie „cztery litery”. W końcu należało nam się po całym dniu drogi.






Nazajutrz, z samego rana, wyruszyliśmy na obserwację kondorów do kanionu Colca.
 Zanim tam jednak dotarliśmy, trafiliśmy do miejscowości Yanque, w której z samego rana odbywał się targ zorganizowany specjalnie dla turystów.
Wszyscy podziwiali tradycyjne tańce i kolorowe stroje.


 



 



Tańczący chłopcy przebrani byli za dziewczyny, zgodnie z legendą, która opowiadała historię zakazanej miłości. 
Pewna panna z bogatego domu zakochała się w biednym pasterzu. Ojciec zabronił dziewczynie spotykać się z wybrankiem, dlatego ten przebierał się w damskie suknie, by potajemnie zbliżać się do dziewczyny podczas święta czyszczenia kanałów, kiedy to we wsi odbywał się festyn i wspólne tańce.



Te dzieci tańczą dla turystów codziennie przed pójściem do szkoły.


Poza tym na targu można było zrobić sobie zdjęcie z lamą lub orłem...




…lub zakupić pamiątki.


Laura kupiła sobie laleczkę,…


…a tatuś i Miki czapeczkę :)


Zanim wyruszyliśmy do kanionu weszliśmy jeszcze do małego kościółka, w którym Matka Boska ubrana była w tradycyjny strój ludowy. Było to często praktykowane w Ameryce Południowej, by Inkowie mogli utożsamiać się z nową religią i łatwiej dali się przekonać na katolicyzm. Trójkątny kształt sukni  Maryi przypominać im miał świętą górę Apu lub Matkę Ziemię Pachamamę. Ponadto zawsze miała ciemne włosy jak andyjskie kobiety.


Kanion Colca, to jeden z najgłębszych kanionów świata. Jest głębszy od Wielkiego Kanionu Colorado, jednak mimo wszystko Grand Canyon robi większe wrażenie. 
Nazwa kanionu pochodzi od budowanych przez Inków spichlerzy na zboże zwanych Colcas. 




Zanim jednak Inkowie dotarli na te tereny były one zamieszkiwane przez ludy Cabana i Collagua.



Blisko 2 000 lat temu ludy te wycięły w górskich zboczach tarasy, które zapewniały im kontrolę nad nawadnianiem terenu. Tarasy używane są do dziś przez miejscowych rolników i wyglądają fantastycznie.




Ciekawostką może być fakt, że jako pierwsi kanion przepłynęli w 1981 roku Polacy. Zrobili to kajakiem, a ich wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinessa. Jeden ze zdobywców kanionu, Pan Andrzej,  jest znajomym Mirka. Do dziś mieszka on w Peru i prowadzi działalność charytatywną. Miał się z nami spotkać lecz nie zdążył wrócić z Arequpiy, a my musieliśmy niestety ruszać dalej w drogę.

Takie zdjęcie, ze zdobywcami kanionu, znaleźliśmy w naszym hotelu.


Dzieciaki, podczas trasy do kanionu, każdą wolną chwilę wykorzystywały na regenerację sił. Tak to jest jak trzeba wstać o 5.30 rano.



Największą atrakcją kanionu są latające nad nim kondory. Aby je obserwować najlepiej udać się do punktu la Cruz del Condor, który w czasach przekolumbijskim był traktowany jako miejsce święte. To tu właśnie skaładano bogom ofiary.




Kondor, to największy, latający ptak świata. Rozpiętość jego skrzydeł dochodzi do 3 metrów. W powietrzu unosi się wykorzystując ciepłe prądy powietrza. Potrafi godzinami szybować nad kanionem bez machania skrzydłami. 





„el condor pasa…”





Młode osobniki mają kolor brązowy, lecz gdy dorastają stają się czarne.



Mała przerwa na przekąskę. Ciepła herbata i pajda z owczym serem, to w górach podstawa.




Postanowiliśmy zrobić sobie półgodzinną przechadzkę brzegiem kanionu. Naprawdę było warto, ponieważ widoki były przepiękne.












Po drodze widzieliśmy grobowce zawieszone wysoko na skałach. 


W drodze powrotnej trafiliśmy do kolejnej miejscowości, w której kusiły turystów kolorowe stragany.





I oczywiście parę kolejnych zdjęć ze słodkimi maluchami, bo przecież nie można przepuścić żadnej okazji :)






Miki wolał jednak sok z kaktusa, od zdjęć z baby alpaca.


 Kiedy wróciliśmy do miejscowości Chivay postanowiliśmy zajrzeć na miejscowy targ. Już nie taki pod turystów, lecz służący tubylcom. I tu się dopiero działo!





„Na straganie, w dzień targowy takie słyszy się rozmowy…”





 W końcu mogliśmy przyjrzeć się z bliska prawdziwemu życiu górali. Podpatrzeć co kupują, co jedzą i jak chodzą ubrani.






Temu panu jakoś nie przeszkadzały zęby w zupie, tak jak wcześniej Mikołajowi. Całą głowę obgryzł do kości, więc żaden kąsek się nie zmarnował.


 Pozazdrościliśmy mu ciepłego posiłku i też zamówiliśmy sobie obiad. Kucharka przygotowała dla nas mięso z ziemniakami.



Ziemniak, to narodowe warzywo Peru. Do dziś uprawianych jest kilkaset odmian. Sami mieliśmy okazję kilku spróbować. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś Peruwiańczycy znali nawet kilka tysięcy odmian ziemniaka. My poznańskie pyry wypadamy przy nich cienko.



A teraz trochę na temat mody. 
Kobiety z ludu Collagua do dziś noszą
tradycyjne, barwne stroje, do których czerpały inspiracje z kolorowych halek noszonych przez hiszpańskie damy. Na głowie oczywiście przystrojone kolorowymi ściegami lub cekinami kapelusze.









Panowie też noszą się dość elegancko.


 Laura również postanowiła sprawić sobie pamiątkowy kapelusz ludu Collagua.



Nawet ławeczki w mieście były w kształcie kapelusza.


Mała przerwa na kawę i wyruszyliśmy dalej, w stronę jeziora Titicaca.

 Niestety po drodze, komuś na wysokości 4 900, zachciało się do toalety :) No cóż? Jak potrzeba, to potrzeba.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz