FISH RIVER CANYON





FISH RIVER CANYON
17.07-19.07

Jak już wcześniej wspomniałam, nad kanion Rzeki Rybnej dojechaliśmy na zachód słońca.





Udało nam się złapać dosłownie ostatnie jego promienie.




Gdy tylko dopadł nas zmierzch pospieszyliśmy na camping w Hobas, by po raz pierwszy na tym wyjeździe rozbić nasze obozowisko.



Skończyliśmy, gdy było już ciemno.



Afrykę zwiedzaliśmy tutejszą porą suchą, czyli zimą, więc dzień kończył się bardzo wcześnie, po godzinie 18.00 robiło się już zupełnie ciemno.



 Zadowoleni, że udało nam się rozłożyć namioty, zasiedliśmy do grilla.



Kiedy Miki oświetlił latarką drzewo nad naszymi głowami okazało się, że buszuje po nim pełno gryzoni. Mogły to być myszy lub szczury. Tego nie wiemy, bo tylko oczy świeciły im w ciemności jak żarówki. Nie ma to, jak spać na dachu samochodu pod drzewem pełnym szczurów :)


Z samego rana zwinęliśmy obóz i zjedliśmy śniadanie. 




Laura i Miki byli bardzo pomocni przy wszystkich czynnościach. 



Następnie podjechaliśmy do punktu widokowego.
 Fish River został wyżłobiony 650 mln lat temu przez rzekę o tej samej nazwie. 




Jest to drugi co do wielkości kanion świata, zaraz po Wielkim Kanionie Kolorado.




Oba kaniony są zresztą do siebie bardzo podobne.




Kanion ma 160 km długości i 27 km szerokości, z czego 90 km jest własnością prywatną. Miejscami jego głębokość wynosi 550 metrów.



Dla śmiałków istnieje możliwość trekkingu doliną Fish River, jednak trzeba przygotować się na nie lada wyczyn. Takie wycieczki trwają od 4 do 7 dni i dopiero trzeciego dnia można opuścić dno kanionu. 




Na trekking wydawane są specjalne pozwolenia, które przewidują tylko jedną grupę dziennie.





My zadowoliliśmy się widokami na kanion z góry, które wystarczyły nam, by pojąć jego ogrom.





Następie wsiedliśmy do auta i cały dzień jechaliśmy wzdłuż kanionu, by dotrzeć na jego przeciwległy brzeg.





Drogi świeciły pustkami. Tylko my, piękne widoki, jeden zagubiony pośrodku pustyni oryks i unoszący się za nami kurz. 
Tak właśnie powinny wyglądać, naszym zdaniem, idealne wakacje ! 








Momentami przejeżdżaliśmy wzdłuż rzeki Rybnej, która zapewniała życie i trochę zieleni na środku pustyni.




Rzeka wiła się między skałami niczym wąż.



Kiedy wysiedliśmy z samochodu na brzeg i zobaczyliśmy ślady dzikich zwierząt, a wokół tylko cisza i pustka, stwierdziliśmy, że lepiej wrócić czym prędzej do auta :)






Fish River wypłukuje do morza diamenty, które są następnie poławiane statkami.








Następnie przejeżdżaliśmy przez miejscowość Rosh Pinah. Zobaczyliśmy tam wychodzące ze szkoły dzieci, które mijały jednorodzinne domki i szły dalej. Dokąd one idą? Przecież miejscowość zaraz się kończy.





Okazało się, że dzieci wracały ze szkoły do swych domów. Nie tych pięknych murowanych, ale położonych na obrzeżach miejscowości blaszanych baraków. Zrobiło nam się naprawdę przykro. 




Do takiego widoku musieliśmy się jednak szybko przyzwyczaić, gdyż większość ludzi w Namibii żyje w takich lub jeszcze gorszych warunkach.




Za miejscowością znów czekały nas wielkie, puste przestrzenie Kalahari.






Od czasu do czasu drogę urozmaicały nam bramy farm, które trzeba było otworzyć, by przejechać dalej. W Namibii publiczne drogi przechodzą gdzieniegdzie przez tereny prywatne. Dlatego gdy napotkamy na naszej drodze bramę trzeba wysiąść, otworzyć ją, przejechać i za sobą zamknąć.



Funkcję „bramkarza” przez cały wyjazd dzielnie pełnił Mikołaj :)




Trzeba przyznać, że auto sprawdzało się super. Nie straszne mu były piaszczyste drogi... 




...i przeprawy przez wodę. 






Tego dnia przejechaliśmy ponad 250 km.




W Namibii oprócz tego, że można natknąć się na bramę farmy, można również przypadkiem przeciąć prywatny pas startowy dla awionetek. 
Awionetki służą często farmerom jako środek transportu po ogromnych przestrzeniach kraju. Często rolnicy mają zatem oprócz prawa jazdy kurs pilotażu.




Na nocleg dojechaliśmy do Fish River Lodge. Miejsce wprost bajeczne. Położone nad brzegiem kanionu bungalowy, zapraszały do podziwiania wspaniałych widoków.







A gustownie urządzone wnętrza hotelu były idealnym miejscem na wypoczynek.





Drugi dzień z rzędu mieliśmy okazję podziwiać zachód słońca nad kanionem. 




Zachody i wschody słońca w Afryce są wyjątkowe. Wielka ognista kula, która chowa się za horyzontem, pozostawiając za sobą krwistoczerwoną łunę, to niepowtarzalny widok. Każdego dnia, jak dzieci, cieszyliśmy się z tego, że było nam dane to oglądać. 






Wieczorem udaliśmy się na pyszną kolację, po której wskoczyliśmy prosto do łóżek.




Wieczory i noce na namibijskiej pustyni są bardzo zimne. Całe szczęście byliśmy uzbrojeni w czapki i rękawiczki, które nie raz nam się przydały. 
Najczęściej do spania :)



Następnego dnia wstałam skoro świt, by zobaczyć wschód słońca nad kanionem.



Byłoby grzechem przespać ten moment, szczególnie gdy można było oglądać pojawiające się słońce, w piżamie z własnego tarasu.






Małe drzewko kołczanowe w promieniach wschodzącego słońca wyglądało jak krzew gorejący.




Po śniadaniu wybraliśmy się na mały trekking wzdłuż krawędzi kanionu, by po raz ostatni spojrzeć na jego ogrom.







Szliśmy piaszczystą ścieżką, zatrzymując się co kawałek na skraju kanionu.







Jeszcze kilka spojrzeń, jeszcze chwileczkę! 
Nas za chwilę już tu nie będzie, a kanion dalej będzie stał wytrwale i kusił swą urodą kolejne pokolenia. Kto wie? Może przez następne miliony lat?








Te krasnale nad brzegiem urwiska, to my.





Ciężko było nam rozstać się z tymi pięknymi widokami. 


 


 Postanowiliśmy jeszcze na parę chwil zatrzymać czas, więc usiedliśmy na hotelowym tarasie popijając herbatę.


W spokoju i samotności podziwialiśmy faunę i florę tego niepowtarzalnego miejsca.








No ale komu w drogę…
Pożegnaliśmy wspaniały Fish River i ruszyliśmy w stronę miasteczka Luderitz.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz