CHICAGO
26.06- 28.06
Ostatnimi czasy jako kierunki podróży obieraliśmy kraje raczej mało rozwinięte, bardziej dzikie, takie gdzie trzeba się było zabezpieczać przed żółtą febrą, malarią czy denge. Były to kraje przepiękne przyrodniczo i etnicznie, kraje które chętnie się wspomina, sięga do zdjęć i filmów oraz, które na długo pozostają w pamięci.
Tego lata postawiliśmy jednak na pełen relaks i cywilizację. Nie chcieliśmy na każdym kroku myśleć o moskitach i innych niebezpieczeństwach czyhających w zaroślach i na ulicach dużych miast. Nasz wybór po raz drugi padł na USA. Na decyzję miał wpływ na pewno fakt, że posiadaliśmy jeszcze ważną wizę turystyczną.
Wycieczka podzielona była na trzy etapy. Pierwszy:
Chicago i okolice
drugi: trzytygodniowy pobyt na Hawajach
i trzeci: Nowy Jork, Waszyngton i Niagara.
Lecieliśmy z Poznania, z przesiadką w Monachium.
Kiedy wieczorem wylądowaliśmy w Chicago, udaliśmy się prosto do hotelu.
Miki na pierwszy posiłek wybrał oczywiście hamburgera, a jakże by inaczej. Okazało się, że był to najlepszy hamburger jakiego w życiu jadł.
Z samego rana zaczęliśmy zwiedzanie. Pierwszym punktem na naszej liście był wieżowiec Hancock. Budynek postawiono w latach 60-tych. W środku znajdują się biura, restauracje, sklepy i jedne z najwyżej położonych mieszkań na świecie, a znajdujący się na 44 piętrze kryty basen, należy do najwyżej ulokowanych w Stanach.
Z góry pięknie prezentowała się panorama miasta. Zaskoczył nas fakt, że Chicago posiada tyle wieżowców. Okazało się, że pod tym względem, wcale mocno nie ustępuje Nowemu Jorkowi. Zresztą jest to trzecia co do wielkości metropolia Stanów, zaraz po wspomnianym Nowym Jorku i Los Angeles.
Przez ogromne okna wieżowca, udało nam się dostrzec nawet nasz hotel.
To się nazywa poświęcenie dla dobra sprawy. Dla dobrego ujęcia warto czasem rzucić się na chodnik.
Dalej przeszliśmy się ulicą Michigan avenue, mijając po drodze zabytkową Water Tower.
Kiedy w 1871 roku Chicago nawiedził wielki pożar, Water Tower była jednym z niewielu budynków, które ocalały. Pożar był największą katastrofą, jaka dotknęła Stany w XIX wieku. Według niektórych naukowców mogły go wywołać odłamki szczątki komety von Bieli, które rzekomo spadły na budynki. Jednak według innej wersji, katastrofę wywołała krowa jednej z mieszkanek, pani O’Connor, która stłukła rogiem naftową lampę.
Na szczęście niemal natychmiast rozpoczęto odbudowę miasta. Drewniane budynki zstąpiono ceglanymi, które dały początek chicagowskiemu stylowi, powielanemu często w innych miastach.
Prestiżowa dziś dzielnica Chicago’s Michigan Avenue rozciąga się od Chicago River aż do Oak Street. Jej częścią jest słynna Magnificent Mile, którą miejscowi często nazywają w skrócie The Mag Mile. To właśnie tutaj ulokowały się najbardziej prestiżowe restauracje, hotele, czy sklepy. Tutaj też odnajdziemy siedzibę licznych firm z branży finansowej.
Po drodze okazało się, że w mieście ma swoją siedzibę telewizja NBC, która produkowała chociażby takie programy jak „Oprah Winfrey” czy „Jerry Springer Show”.
Kręcono tu również wiele znanych filmów. Poniżej krótka lista klasyków z Chicago w tle:
Kevin sam w domu
Pół żartem, pół serio
The Blues Brothers
Transformers 3
Wśród wieżowców wiła się widowiskowo rzeka Chicago. To od niej pochodzi nazwa miasta, która w języku Indian illinois oznacza "cuchnącą cebulę”. Nazwa wzięła się stąd, że brzegi rzeki porastał niegdyś śmierdzący szczypior.
Chicago znane jest również pod nazwą "Windy City" - czyli Wietrzne Miasto. Nazwa ta wiąże się z silnymi wiatrami wiejącymi od strony jeziora Michigan.
Zbliżał się czas posiłku, więc postanowiliśmy spróbować chicagowskiego specjału, czyli chicago style hot dog. To danie jest dowodem na to, że Amerykanie potrafią zrobić coś z niczego, a raczej z wielkiego nic. Po skosztowaniu tego fast fooda zupełnie nie rozumieliśmy o co ten krzyk. Hot dog jak hot dog, obrzydlistwo jak wszędzie. Drugi raz już po niego na pewno nie sięgniemy.
Chicago leży w krainie wielkich jezior, nad jeziorem Michigan. Z nabrzeża Navy Pier, które było swego czasu największą na świecie promenadą, jezioro wyglądało raczej jak morze. Jest tak wielkie, że nie widać przeciwległego brzegu.
Navy Pier posiada własną latarnię morską, wokół której latają mewy. Wszystko to potęgowało wrażenie bycia nad morzem.
Wracając z nadbrzeża spotkaliśmy grupę Amiszów. Kobiety ubrane w niedzisiejsze suknie i czepki na głowach, bardzo zwróciły naszą uwagę. To spotkanie zmusiło nas do tego, żeby zainteresować się tematem tego religijnego odłamu. Dowiedzieliśmy się skąd pochodzą, jak żyją i gdzie można ich spotkać. Dodaliśmy więc (na później) kolejny punkt na naszej trasie - sielskie wsie Pensylwanii.
Niezbyt szałowego hot doga zapiliśmy szybko zimnym piwem i udaliśmy się do Parku Millennium.
Park słynie najbardziej z wielkiej rzeźby Cloud Gate, zwanej potocznie The Bean, czyli Fasolą. Inspiracją dla autora stała się jak sam przyznał, płynna rtęć. Rzeźba stoi w parku Millenijnym od 2006 roku i według jej twórcy, czyli Anisha Kapoor, ma przetrwać nawet 1000 lat.
Dookoła krążą setki ludzi, przeglądają się w lustrzanej konstrukcji (co również uczyniliśmy) i patrzą jak w gigantycznej Fasoli odbijają się chicagowskie wieżowce.
O Fasolkę trzeba regularnie dbać. Przy tylu turystach i odciśniętych paluchach na lustrzanej powierzchni to nic dziwnego. Cloud Gate czyszczona jest dwa razy dziennie, ale tylko na wysokość wyciągnięcia ręki. Całość natomiast czyści się dwa razy w roku.
Park Millenium to jedno z ulubionych miejscu nie tylko turystów, ale i mieszkańców miasta. Na placu można poćwiczyć chociażby Street Dance.
Jeszcze tylko szybka fotka przed parkową fontanną i dalej w drogę, w stronę wieżowca Willis Tower.
Po Chicago kursuje kolejka metropolitalna, zwana potocznie „L”. Odgrywała ona czasem rolę w nagrywanych w mieście filmach, takich jak chociażby Blues Brothers.
Nie mogliśmy przepuścić okazji i postanowiliśmy przejechać się słynną kolejką. Pierwsza jej linia została otwarta w 1882 roku. Najdłuższa część „ L” umieszczona jest nad ziemią i to z tego właśnie słynie kolejka. Częściowo jednak tory biegną na powierzchni ziemi, a nawet pod nią, jak zwykłe metro.
Po drodze na stację mijaliśmy chicagowski teatr.
Złapaliśmy też na „gorącym uczynku” prezentera radiowego, który właśnie prowadził program.
A to już wspomniana wcześniej przejażdżka słynną „L”, którą dojechaliśmy do wieżowca Willis Tower.
Szybka przekąska z automatu…
…i można podziwiać panoramę miasta.
Willis Tower, nazywany wcześniej Sears Tower, ma 108 pięter i 442,3 metry wysokości, co czyni go najwyższym budynkiem w Ameryce Północnej do linii dachu.
Wieżowiec posiada szklany wykusz widokowy tzw. Sky Deck. Można na nim stanąć, mając całe Chicago pod nogami. Wrażenie było tak niesamowite, że postanowiliśmy wrócić tam po raz drugi wieczorem.
W nocy, oświetlona tysiącami świateł metropolia, robiła nie mniejsze wrażenie.
Kolejny dzień zaczął się wizytą w Shedd Aquarium. Wyglądające z zewnątrz jak grecki Panteon akwarium, zostało oddane do użytku publicznego 1930 roku. Trzy lata później w akwarium odbyła się wystawa światowa, podczas której dołożono do ekspozycji rybę o nazwie rogoząb australijski, która żyje do dziś i jest uważana za najstarszy na świecie okaz tego gatunku żyjący w sztucznym zbiorniku.
Przed wejściami do budynków użyteczności publicznej, można spotkać często takie zakazy.
W akwarium podziwialiśmy wiele gatunków ryb, płazów i gadów.
Niewątpliwie jedną z większych atrakcji była możliwość podziwiania białuchów arktycznych zwanych belugami.
Nie mogło również zabraknąć pokazów delfinów, fok i słodkich pingwinków.
Dodatkową atrakcją była możliwość głaskania płaszczek.
Ale największy tłum czekał na nas w tunelu z rekinami.
Wszyscy zgodnie uznaliśmy, że wizyta w Akwarium była bardzo udana.
Po wyjściu na zewnątrz zatrzymaliśmy się na chwilę przed budynkiem akwarium, ponieważ roztaczał się tu ładny widok na jezioro Michigan, z panoramą miasta w tle.
Prosto z Shedd Aquarium udaliśmy się z powrotem na Navy Pier, skąd mieliśmy wykupiony rejs po jeziorze i rzece Chicago.
Kiedy tylko opuściliśmy brzegi jeziora i przedostaliśmy się przez śluzę, trafiliśmy do nowoczesnego świata wieżowców.
Widoki były niesamowite. Rzeka płynęła sobie spokojnie wśród drapaczy chmur. Byliśmy oszołomieni i zachwyceni. Nie każde miasto może poszczycić się taką scenerią.
Po drodze mijaliśmy Willis Tower ze szklanymi wykuszami, na których staliśmy poprzedniego dnia.
Warto wspomnieć, że to właśnie w Chicago stanął pierwszy „drapacz chmur” w USA, który miał zaledwie 12 pięter.
Ostatni wieczór spędziliśmy w pizzerii, która serwowała kolejny super specjał made in Chicago. Była to deep dish pizza z kiełbasą i sosem pomidorowym. Choć wyglądała niewiele lepiej od hot doga, to w smaku była dużo lepsza. Choć z drugiej strony mówi się, że głód jest najlepszym kucharzem, a my czekaliśmy na nią przy szklance wody około godziny.
Pizza kojarzy się z Włochami, więc ciekawostką może być fakt, że sporą część życia spędził w Chicago znany gangster Al Capone. To właśnie tutaj prowadził swoje ciemne interesy związane z prostytucją i nielegalnym handlem alkoholem, kiedy w Stanach panowała prohibicja.
Inne znane osoby, które urodziły się, bądź miały związek z miastem, to chociażby:
Ernest Hemingway, Cindy Crawford, Walt Disney, Harrison Ford, Hugh Hefner, John Malcovich, czy Barack Obama, choć ten urodził się na Hawajach.
W Chicago są też produkowane słynne statuetki Oskarów.
W mieście swój początek bierze również słynna Route 66, która łączy Chicago z Los Angeles i liczy sobie prawie 4 000 km. My jednak obraliśmy inną drogę. Wynajęliśmy auto i pojechaliśmy w stronę Badlands i Mount Rushmore.
Przed wyjazdem z miasta wstąpiliśmy jednak odwiedzić rodaków.
Oficjalną Polską dzielnicą w Chicago jest Avondale, zwana również Polish Village lub bardziej swojsko - Jackowo.
Chicago jest drugim miastem pod względem liczby mieszkających Polaków. Pierwsze miejsce zajmuje oczywiście Warszawa.
W samym Jackowie jest jednak coraz mniej Polaków. Rodacy wyprowadzają się do innych, bogatszych dzielnic, a ich miejsce zajmują imigranci z Ameryki Łacińskiej.
Na terenie dzielnicy działają jednak cały czas polskie sklepy i bary. W sklepach takich można kupić produkty sprowadzane prosto z ojczyzny. Czuliśmy się trochę jak na zakupach w Polskiej Chacie. Wszyscy, łącznie ze sprzedawczyniami, mówili po polsku.
Na koniec wycieczki po Avondale trafiliśmy na piwo do jednego z barów, w którym spotkaliśmy mocną ekipę polskich imigrantów. Panowie byli zachwyceni naszą wizytą i wypytywali o różne wiadomości z kraju, w którym nie byli od co najmniej 40 lat. Tym miłym akcentem kończyliśmy wizytę w Chicago, opuszczaliśmy stan Illinois i ruszaliśmy dalej w drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz