CHANCHAMAYO
28.06-30.06
Tego dnia czekała nas zmiana klimatu
z nadmorsko-miejskiego na dżunglowy :)
Mieliśmy do przemierzenia ponad 400 km drogi przez Andy, by dostać się w rejony Amazonii i tzw. dżungli wysokiej. Jechaliśmy tam razem z Kubą, który był naszym przewodnikiem przez kolejne dziesięć dni. Niestety nie było nam dane podziwiać andyjskich pejzaży, ponieważ w góry wjechaliśmy po zmroku. Po drodze zatrzymał nas korek.
Gdy było już ciemno zgłodnieliśmy i postanowiliśmy coś przekąsić. Na dworze zimno i zawierucha, a my weszliśmy do miejscowej knajpki. Myślę sobie: „do kuchni lepiej nie zaglądać, bo później nic nie zjemy”, warunki opłakane. Ale głód nie sługa, coś trzeba jeść. Miki zamówił sobie zupę na golonce. Jedna łyżka, druga, trzecia, a tu nagle: „ Mama, ta zupa ma zęby”. „Ojej nie przesadzaj, jedz bo będziesz głodny”. Czwarta łyżka, piąta, „Mama, ale ta zupa na mnie patrzy”. I to nie były oczka z rosołu, o nie! Wielkie baranie oko pływało sobie razem z połową głowy. „Wiesz co? Jednak jak nie chcesz, to nie musisz jeść, może tata będzie miał ochotę? ”. Nie wiem dlaczego, ale Fazi też stracił chęć na swoją zupę :) . To był jedyny raz, gdy nie miałam przy sobie aparatu, a szkoda, bo zupa była naprawdę przednia :)
Z samego rana, z hotelowego tarasu przywitał nas piękny widok na miasteczko la Merced usytuowane u stóp dżungli.
W la Merced spędziliśmy dwa dni.
Pierwszego dnia odwiedziliśmy wioskę Indian Ashaninka.
Wódz opowiadał nam historię plemienia. Indianie Ashaninka są jednym z największych plemion w Ameryce Południowej. Ich historia naznaczona jest walkami z kolonistami oraz niewolnictwem.
Indianki natomiast przebrały nas w tradycyjne stroje i zaprosiły do wspólnego tańca.
Taka trochę cepelia, ale to jedyna szansa dla turystów, by zobaczyć jak żyją dzisiejsze plemiona. Wgłąb Amazonii lepiej się samemu nie zapuszczać, bo moglibyśmy nie być mile widziani. Lepiej iść tam, gdzie nas proszą.
Gdy impreza się skończyła trzeba było zrobić demakijaż. Dobrze mieć pod ręką uczynnego brata i siostrę.
... podjechaliśmy pod dwa wodospady. Jeden o nazwie Welon Panny Młodej.
Drugi natomiast nazywał się Bayoz.
"Choć wieczór taki upojny… grunt, że jestem przystojny…"
Najciekawsze było jednak obserwowanie bajecznie kolorowych motyli. Niektóre były duże jak dłoń i mieniły się odcieniami lazuru. Motyle w Peru stanowią 20% wszystkich gatunków na świecie. Niestety ciężko je było uchwycić na zdjęciu.
A ten delikwent przechodził sobie po prostu spokojnie na drugą stronę ulicy. Porównując zdjęcia w internecie uznaliśmy, że to ptasznik.
Na zakończenie dnia krótka wizyta w Mariposarium i mini zoo.
Uciekinier, który zwiał z klatki.
A mi już się oczy kleją, dobranoc!
Po spędzonej nocy pora była rozpocząć nowy dzień.
Czekał nas trekking pod kolejny wodospad.
Jak widać piękne widoki i bliskość dżungli sprzyjają zadumie :)
A przy wyjściu mleczko kokosowe i dalej w drogę.
W planach mieliśmy wizytę u dzikiego Mietka, o którym można by napisać osobny blog :)
Znajomy Kuby z okolic wraz z żoną przygotował dla nas tamtejszą specjalność Pachamankę. Jest to danie przygotowywane na gorących kamieniach zakopanych w ziemi. Warstwami układa się warzywa ( bób, ziemniaki) i mięso. Po dwóch godzinach całość gotowa jest do spożycia. Pyszne! trochę jak z ogniska.
…a Fazi z tego, że mógł obejrzeć mecz Polska-Portugalia, przy piwie i narodowym peruwiańskim napoju Inca kola, który smakował jak oranżada za komuny.
Ja z dzieciakami natomiast, znudzona meczem, wybrałam się z dzikim Mietkiem na przejażdżkę tuk tukiem.
Po drodze widzieliśmy górę w kształcie śpiącego Indianina.
Nazajutrz czekała nas droga powrotna przez andyjskie przełęcze. Tym razem jechaliśmy w ciągu dnia, więc mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki…
…oraz górskie osady.
Aż dziwne, że ludzie decydują się żyć w tak surowych warunkach. Zimno, sucho, wietrznie i bez roślinności.
To właśnie tutaj, w drodze z la Merced, po raz pierwszy widzieliśmy dzikie wikunie. Jest to odmiana lamy żyjąca wysoko w górach.
Mogliśmy również podziwiać kolej transandyjską projektu polskiego inżyniera Ernesta Malinowskiego. Jest to najwyżej położona kolej świata.
Gdy dotarliśmy do przełęczy na wysokości 4818 postanowiliśmy podejść pod pomnik Polaka. No i bach! Do przejścia parę stopni, a tu brakuje oddechu, serce bije jak szalone, a przed oczami mroczki. Dopadło nas sorocze, czyli choroba wysokościowa. Niestety my, ludzie z nizin na wysokościach ponad 4000 m nie bardzo mamy czym oddychać. Powietrze jest tak rozrzedzone, że brakuje nam tlenu. Do tego dochodzi straszny ból głowy. Tylko Miki miał się całkiem dobrze. Ludzie, którzy żyją tu od dziecka mają większe serca, które szybciej pompują krew i tym samym są w stanie dostarczyć tlen całemu organizmowi. Na szczęście do wszystkiego można się przyzwyczaić i objawy sorocze mijają po paru dniach. I całe szczęście, bo większość odwiedzanych przez nas miejsc znajdowała się na wysokościach między 3 a 5 tys. metrów n.p.m.
Krótka przerwa na lunch u Chińczyka i dalej w drogę aż do Paracas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz