BUSZMENI





BUSZMENI
02.08

Po obejrzeniu meteorytu Hoba pojechaliśmy prosto do wioski buszmeńskiej w Grassoek.
Z buszu wybiegły na drogę nagusieńkie dzieci, by nas powitać. Po chwili wybiegł też owinięty w skórę niewielki mężczyzna. „Chcecie zwiedzić buszmeńską wioskę ?”. Pewnie, przecież po to tu przyjechaliśmy. Wpakował nam się do auta i zawiózł do, jak to nazwał, „recepcji”. Nawiasem mówiąc śmierdział niemiłosiernie, a biedny Miki był zmuszony siedzieć obok niego :)
Owa recepcja znajdowała się pod wielkim drzewem, pod którym siedziało dwóch najaranych Buszmenów :) 
„Co chcielibyście zobaczyć? Tańce i śpiewy, czy polowanie w buszu?„ Postawiliśmy na tańce i śpiewy.



Dziś przygoda z Buszmenami jest możliwa dzięki wywodzącemu się z Namibii przewodnikowi, który pracował w Danii i Szwecji przy żywych skansenach. Wpadł on na pomysł, by takie miejsce stworzyć także w tutaj. Kiedy przyjechał do buszmeńskiej wioski i przedstawił swój pomysł, starszyzna uznała go za absurdalny. Werner nie tracił jednak nadziei i cały czas przywoził do wioski turystów. Po roku nastąpił przełom. Podczas kolejnej wizyty, pewna starsza kobieta wyciągnęła swój tradycyjny, skórzany strój oraz zaczęła śpiewać i tańczyć. Zachwyceni ludzie nagrodzili ją brawami i obdarowali jedzeniem. W tym momencie do Buszmenów dotarło, że dzięki kultywowaniu tradycji mogą polepszyć swój byt i zarobić na chleb. 




Nasza przewodniczka, czyli jedyna osoba w wiosce znająca angielski, zamieniła szybko sukienkę z secondhandu na strój roboczy, czyli skórzaną spódniczkę. Odsłaniając nagie piersi poprowadziła nas prosto do buszu. Tam czekała już na nas cała ekipa gotowa przybliżyć nam tradycje i tajniki buszmeńskiego życia.




Buszmeni, a raczej lud San, bo tak o sobie mówią, to najstarszy lud Afryki Południowej i jedna z najstarszych ras ludzkości. Od wieków przemierzają pustynię Kalahari w poszukiwaniu lepszego jutra. Polują i koczują, a ich znajomość natury była i jest wprost niesamowita. Jednak dziś, w dobie cywilizacji, ich tryb życia powoli ulega zmianie. Państwo, które chce kontrolować całą ludność i ziemie bogate w złoża diamentów, przesiedla ich do specjalnie w tym celu przygotowanych wiosek, do których doprowadza im wodę i prąd. Po co zatem przemieszczać się, jeśli wszystko co potrzebne do życia jest w jednym miejscu. Ponadto, od wieków spychani przez inne plemiona na peryferie i coraz bardziej pustynne tereny, pomału nie mają dokąd wędrować. Wszędzie wkoło ziemia do kogoś już należy, o czym świadczą wysokie płoty farm. Ponadto coraz więcej zwierząt jest pod ochroną i nie można już na nie polować.




Znajdujący się w wiosce mężczyźni pokazywali nam jak bez użycia zapałek rozpalić ogień.





…oraz zrobić kołczan i strzały z igieł jeżozwierza.




Miki również próbował swoich sił przy rozpalaniu ognia. Udało mu się z małą pomocą specjalistów.




To, co odróżnia Buszmenów od innych plemion, to przede wszystkim ich niski wzrost. Kobiety mierzą przeciętnie 130 cm wzrostu, a mężczyźni 140 cm. Wyglądaliśmy przy nich jak olbrzymy. Szczególnie Miki i Fazi, którzy mogliby robić za Guliwerów w krainie Liliputów :) 






Nagle kobiety zebrały się w grupę i zaczęły przedstawiać nam tradycyjne tańce. Pierwszy z nich nazywał się „Orange” i polegał na podrzucaniu i przechwytywaniu pomarańczy. Była to forma zabawy, którą Buszmeni praktykują od wieków. Kiedy mężczyźni mają już dość hałasów i śpiewu, po prostu zabierają kobietom pomarańcze i zabawa się kończy.






Buszmeni porozumiewają się między sobą językiem klikającym, inaczej zwanym mlaskowym. Polega on na tym, że wypowiadając słowa mlaskają w tym samym czasie. Dla nas jest to nie do powtórzenia. Według naukowców ten typ języka był pierwszym używanym przez gatunki Homo. O języku klikającym pisał już w XVIII wieku ks. Chmielowski, nasz "uczony" encyklopedysta, spod którego pióra wyszła słynna definicja konia „Koń jaki jest, każdy widzi”. Opublikował on dwutomowy opis świata pod tytułem „Nowe Ateny, czyli akademia wszelkiey scyencyi pełna - mądrym dla memoryału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki”, w którym o plemionach posługujących się „mruczeniem i piszczeniem” pisał tak :
"Kray Afrykański Kafraria, albo Kafrów Nacya, leży nad morzem. Lud tuteyszy iest czarny, kosmaty, grubiański, bestialski: usta maią z natury wypukłe (…). Im ktory z nich daley od morza, tym daley od Boga y rozumu. (...) Mięso iedzą surowe słoniów, a często y ludzkie”.
Natomiast Polski językoznawca z lat 30-tych prof. Stopa twierdził, że język mlaskowy podobny jest do języka szympansów, ponieważ w obu pojawiają się te same dźwięki określające na przykład tupanie słonia, surowe mięso, owoce, itp.
 No cóż…to dość dziwnie brzmiące teorie.






Lud San od stuleci jest wierny swojej tradycji. Czczą Słońce, Księżyc, gwiazdy oraz istotę dobra Huwe i podlegającą mu istotę zła Khaun, która wraz z Gawa, czyli złymi siłami wiatru, nocy i burzy, jest odpowiedzialna za wszelkie nieszczęścia.





Ku czci swoich bóstw oraz w prośbie o zdrowie, pomyślność lub deszcz, Buszmeni odtańcowują swoje szamańskie tańce. Każdy z nich ma swoje szczególne przeznaczenie, choć dla nas laików wyglądały prawie identycznie. 






Zebrane w krąg kobiety klaskały i śpiewały na głosy, a mężczyźni tańczyli wibrując nam przed oczami nagimi pośladkami, które okrywał jedynie skromny skrawek płótna. Speszona mina Laury, która siedziała na ziemi oglądając ten spektakl, była po prostu nie do pobicia :)





Tubylcom nie przeszkadzała nasza obecność. Tańczyli, śpiewali i w transie potrząsali tyłkami, aż pot kapał im po twarzach. Widać było ile serca i zaangażowania wkładali w to, co robili.




Kobiety ze wsi, oprócz zajmowania się potomstwem, wyrabiają także ozdoby. Służyły im do tego powycinane w krążki i poprzewiercane specjalnym szpikulcem, skorupki strusich jaj.





Nie wiadomo dlaczego, Buszmeni traktowani byli przez inne afrykańskie plemiona jak podgatunek ludzi. Ktoś między człowiekiem, a zwierzęciem. Hierarchia zawsze była i chyba nadal jest następująca: zwierzęta, za nimi Buszmeni, a dopiero potem ludzie.
W naszej pamięci natomiast Buszmeni zapisali się jako sympatyczni i uśmiechnięci ludzie o niewielkim wzroście, którzy są dumni ze swej tradycji i tym kim są. Do dziś miło wspominamy tych kilka chwil spędzonych z nimi pośrodku buszu, na pustyni Kalahari. Z uśmiechem na twarzach wspominamy też organizację całej wioski, która jak na busz przystało, była bez składu ni ładu. Ale właśnie to było najsympatyczniejsze i dzięki temu właśnie ludzie ci wydali nam się naturalni, a nie jak to gdzieniegdzie bywało, wyuczeni na pamięć swoich ról i przedstawiający teatr pod turystów. 





Na koniec zakupiliśmy kilka pamiątek i ruszyliśmy dalej w drogę.



Kierowaliśmy się w kierunku Caprivi Strip, do miejscowości Rundu, gdzie mieliśmy zaplanowany kolejny nocleg. 





Po drodze mijaliśmy okoliczne wioski. Prostokątne lub okrągłe chaty zbudowane były z patyków i kamieni oblepionych gliną. 
Wyglądały trochę inaczej niż domostwa plemienia Himba.






Ludzie także byli w tych stronach inni niż przy Opuwo. Po prostu chodzili ubrani. Mimo, że cały czas jechaliśmy wzdłuż granicy z Angolą, nie było już półnagich kobiet i biegających przy drodze golusieńkich dzieci. 










Jeśli chodzi o domostwa, reguła w Afryce jest jedna. Na wsiach domy zbudowane są z tego co natura dała, natomiast im bliżej większych miast, tym więcej budynków z blachy falistej. 








Przed zachodem słońca dotarliśmy do Rundu.







Hakusambe lodge, w którym spędzaliśmy noc, położony był tuż nad rzeką Okavango, która stanowi granicę z Angolą. Wybudowany był w stylu tradycyjnych afrykańskich chat.



Usiedliśmy na tarasie restauracji, by z kieliszkiem wina w ręce (dzieci oczywiście bez wina) podziwiać odbijające się w rzece zachodzące słońce.





Jak zwykle im bardziej słońce chowało się za horyzontem, tym większa czerwona łuna powstawała na niebie. Efekt był porażający, gdy krwiste niebo odbijało się w tafli wody.





Na koniec zjedliśmy kolację i wskoczyliśmy do łózek. Musieliśmy dobrze się wyspać przed ostatnim dniem pobytu w Namibii.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz