SAN FRANCISCO
25.07-26.07
„If you’re going to San Francisco, be sure to wear some flowers in your hair…” - tak o San Francisco śpiewał w latach 60-tych Scott McKenzie i dobrze wiedział o czym śpiewa.
Do kalifornijskiego miasta wjeżdżaliśmy przez dzielnicę finansową, która może się poszczycić nowoczesnymi wieżowcami ze szkła i stali. Wielkością San Francisco ustępuje tylko Nowemu Jorkowi.
San Francisco, to miasto hippisów i artystycznej bohemy. Posiada swój własny, niepowtarzalny charakter. Uroku dodaje mu ukształtowanie terenu i położenie. Miasto wznosi się na 43 wzgórzach oblewane przez wody Pacyfiku. Zostało założone przez hiszpańskich kolonizatorów pod koniec XVIII wieku.
Bardzo charakterystycznym elementem miasta są wiktoriańskie domy z metalowymi drabinkami przeciwpożarowymi. Drabinki takie zaczęto budować po największym w historii miasta trzęsieniu ziemi i wywołanym przez nie pożarze, które miały miejsce 1906 roku. Miasto dosłownie zniknęło z powierzchni ziemi.
Najbardziej uderzył nas fakt, że brakowało tu, obecnych w innych częściach kraju, chorobliwie otyłych ludzi. Ale co się dziwić, jeśli trzeba co dzień biegać do domu pod górkę.
A oto najlepszy tego przykład.
Oj ciężko być mamą i pchać wózek po ulicach San Francisco. I po co komu aerobic.
Z ciekawostek przytoczę trzy: w San Francisco urodzili się Bruce Lee i Clint Eastwood, a obecnie mieszka tu poczytna autorka romansów Danielle Steel.
Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od Fisherman’s Wharf, który stał się przystanią rybacką, kiedy to pod koniec XIX wieku przybyli tu rybacy z Sycylii i Genui. Dziś rybaków zastąpiły liczne restauracje. To bardzo popularne i zatłoczone miejsce dlatego szybko stamtąd uciekaliśmy.
Spacerując uliczkami San Francisco z wielu miejsc można dostrzec najwyższą wieżę w mieście, czyli Transamerica Pyramid.
Idąc dalej znaleźliśmy się nagle w Azji. Trafiliśmy bowiem do Chińskiej Dzielnicy założonej przez chińskich imigrantów, którzy przybyli tu w latach 50-tych XIX wieku, podczas gorączki złota.
Małe sklepiki, restauracje, lampiony, węże i smoki mieszają się z orientalnymi zapachami dzielnicy, którą nazywano kiedyś „pozłacanym gettem”. Nazwa wzięła się stąd, że kolorowe fasady domów skrywały często ponury świat ciasnych mieszkań i wyzyskiwanej taniej siły roboczej.
Z China Town wywodziły się również Tongi, czyli chińskie klany, które pod koniec XIX wieku walczyły o przejęcie władzy nad hazardem i prostytucją w mieście.
Kolejna, tym razem luksusowa dzielnica Nob Hill, to zarazem najwyższe wzgórze w mieście. Bogacze trzymali się z dala od tych rejonów do czasu kiedy to w 1873 roku zbudowano Cable Train, czyli kolejkę linowo-szynową. Wtedy to zaczęto licznie wznosić tu wiktoriańskie rezydencje, które niestety zniszczyło w większości trzęsienie ziemi z 1906 roku.
O! Prezydent Komorowski w białej koszulce :)
W dzielnicy Nob Hill wznosi się wzorowana na Katedrze Notre Dame w Paryżu, neogotycka katedra Grace Cathedral, która jest najważniejszym kościołem w mieście.
Klimat San Francisco zmienia się co parę przecznic. Od Chin, poprzez amerykański przepych, do North Beach zwanej „Little Italy”. Ta Włoska Dzielnica kipi gorącym temperamentem swoich południowych mieszkańców. Pełno tu restauracji, kafejek, a także rozrywek dla dorosłych.
Korzystając z tego, że Włosi dobrze gotują zatrzymaliśmy się w restauracji na obiad.
Dzielnica North Beach jest jednak najbardziej znana z Lombard Street. Aby się tam dostać musieliśmy ostro wspinać się pod górkę.
Lombard Street ma nachylenie 27 stopni, więc jest zbyt stroma dla pojazdów, dlatego wyposażono ją w osiem ostrych zakrętów, co czyni ją najbardziej „zakręconą” ulicą świata.
Udekorowana różowymi kwiatami ulica wyglądała bardzo szykownie.
Z góry ulicy Lombard rozpościerał się śliczny widok na miasto i Pacyfik.
Dzień chylił się ku końcowi, więc wzięliśmy taksówkę, by podjechać jeszcze na Union Square.
Otoczony palmami plac jest sercem najbardziej znanej dzielnicy handlowej w mieście. Nazwa wzięła się od organizowanych tu demonstracji na rzecz poparcia dla Unii w czasie wojny secesyjnej.
Wymęczeni życiem metropolii pojechaliśmy na kemping. Następnego dnia bowiem czekały nas kolejne atrakcje w mieście. Nie widzieliśmy przecież jeszcze najważniejszego.
Z samego rana mieliśmy zarezerwowany rejs statkiem dookoła wyspy Alcatraz, na której znajdowało się chyba najbardziej znane na świecie więzienie. Sławę swą zawdzięcza przede wszystkim głośnym filmom „Ucieczka z Alcatraz” oraz „ Ptasznik z Alcatraz”, jak również osadzonym tu sławnym więźniom.
Nazwa wyspy pochodzi od hiszpańskiego słowa pelikan, ponieważ pierwotnie wyspa była oazą tych właśnie ptaków, zanim została przerobiona na wojskowy fort strzegący wejścia do miasta, a później na więzienie o najbardziej zaostrzonym rygorze w Stanach.
Sami więźniowie nazywali więzienie „Skałą”, a byli wśród nich: słynny Al Capone, który dostał na głowę podczas pięciu lat spędzonych w więzieniu, Robert Stround, który większość swojego 17-letniego wyroku odsiadywał w odosobnieniu i był pierwowzorem dla bohatera filmu „Ptasznik z Alcatraz”, następnie bracia Anglin, którzy dokonali niemożliwego i uciekli z więzienia, a na podstawie ich losów nagrano film „ Ucieczka z Alcatraz” oraz najniebezpieczniejszy w całej historii więzienia George Kelly alias Karabin maszynowy, którego osadzono tu za porwania i wymuszenia.
Dziś więzienie zostało przerobione na muzeum i żeby je zwiedzić trzeba dużo wcześniej rezerwować bilety. My niestety o tym nie wiedzieliśmy, więc została nam wycieczka stateczkiem i podziwianie złowrogich murów Alcatraz z perspektywy morza.
Podczas rejsu podziwialiśmy też wspaniałą panoramę miasta.
Dalej podpłynęliśmy pod symbol San Francisco, czyli most Golden Gate.
Most został oddany do użytku w 1937 roku i w tamtych czasach był najdłuższym i najwyższym mostem wiszącym świata. Dziś nadal zajmuje zaszczytne miejsce na podium jako trzeci najdłuższy most jednoprzęsłowy świata. Jego długość wynosi 2,7 kilometra.
Golden Gate wziął swą nazwę od zatoki, w której został wybudowany, a która nazwana została Złotymi Wrotami. To wyjaśnia fakt dlaczego Złote Wrota są czerwone.
Most został przeze mnie obfotografowany ze wszystkich stron, z wody…
…i z lądu.
Byliśmy więc pod mostem, obok mostu,…
…i na moście.
Golden Gate posiada sześć pasów jazdy, a rocznie przejeżdża przez niego około 40 mln pojazdów, czyli średnio 118 000 aut dziennie.
Jak już jestem przy pojazdach, to w drodze powrotnej do naszego kampera podziwialiśmy różne „autobusy, busy i te samochody, co wiozą harcerzy w świat wielkiej przygody…”. Niektóre dziwne, inne charakterystyczne, bo po San Francisco można jeździć czym dusza zapragnie i z kim dusza zapragnie.
Po drodze mijaliśmy miasteczko zorganizowane dla biegaczy, ponieważ w dniu w którym zwiedzaliśmy miasto odbywał się maraton, na który zjechali ludzie z całego świata.
My nie biegaliśmy, ale mieliśmy do przejścia ładnych parę kilometrów zanim dotarliśmy na parking. Laura w pewnym momencie tak zaczęła marudzić, że po drodze wymyśliłam jej zabawę. Choć nie miałam bladego pojęcia jak jeszcze daleko powiedziałam, że jak policzy kroki do
2 000, to dojdziemy na miejsce. Okazało się, że dużo się nie pomyliłam, bo gdy policzyła do
2 010 znaleźliśmy się na parkingu. Ma się tę babską intuicję :)
2 000, to dojdziemy na miejsce. Okazało się, że dużo się nie pomyliłam, bo gdy policzyła do
2 010 znaleźliśmy się na parkingu. Ma się tę babską intuicję :)
Wykończeni maszerowaniem wsiedliśmy do kampera i pojechaliśmy malowniczą autostradą nr 1 w kierunku Los Angeles.
San Francisco, to miasto luzu. Dziwny ubiór czy fryzura? Nic tu nikogo nie dziwi. Ludzie biegają, jeżdżą na rowerach lub są wegetarianami :)
Takie właśnie jest wielkie San Francisco, w którym każdy ma prawo być tym kim chce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz