SAN JUAN CHAMULA
02.02
Uwielbiam takie miejsca. Małe, urocze miejscowości, zamieszkiwane w stu procentach przez rdzenną ludność. Z ciekawością i niemal otwartymi ustami, jak dziecko przypatruję się wszystkiemu. Przyglądam się zwyczajom, strojom i zachowaniu ludzi. Głowa bez przerwy chodzi mi dookoła, a aparat grzeje się w rękach.
San Juan de Chamula, to miejscowość w stanie Chiapas, zamieszkiwana w całości przez Indian z plemienia Tzotzil, wywodzących się z plemienia Majów.
Tuż przy wjeździe stoi stary, spalony kościół, którego nigdy nie odbudowano. Przy kościele jest cmentarz, na którym do dziś chowa się mieszkańców wsi. Zamiast nagrobków Indianie stawiają tu kolorowe krzyże, których kolor ma znaczenie, ponieważ wskazuje czy w danym miejscu pochowany jest dorosły czy dziecko, kobieta czy mężczyzna. Niektórzy mieszkańcy każą pochować się z psem, który ma im służyć za przewodnika w zaświatach.
Indianie noszą na co dzień tradycyjne stroje. Bardzo charakterystycznym elementem stroju kobiet są czarne „włochate” spódnice z owczej wełny, przepasane grubym pasem.
Indianie Tzotzil zachowali wiele z dawnych zwyczajów i wierzeń. Synkretyzm religijny jest tu na porządku dziennym.
Ludzie z plemienia wierzą na przykład, że gdy złożą w ofierze kurę, pomoże im to pozbyć się choroby. Przynoszą więc do kościoła żywe stworzenia, po czym ukręcają im łebki.
W San Juan de Chamula zwiedzaliśmy mały indiański kościółek Św. Jana, który zrobił na nas wszystkich oszałamiające wrażenie.
Po wejściu do środka poczuliśmy cudowny zapach świec i sosnowych igieł, które leżały porozrzucane po podłodze. Wokół panował półmrok. Wewnątrz nie było ławek, a modlący się na klęczkach Indianie ustawiali przed sobą cienkie, długie świeczki. Kołysząc się i rzewnie się modląc, popijali tradycyjny napój posh i colę, która podobno odgania złe duchy. Dookoła, zza witryn patrzyły na nas postaci świętych, które trzymały przed sobą lusterka, by modlący się do nich Indianie mogli zobaczyć odbicie swojej twarzy.
W bardziej mistycznym miejscu nigdy wcześniej nie byliśmy. Patrząc na setki migoczących wokół świec i modlących się w skupieniu Indian, aż ciarki przechodziły po plecach. Wszystko przypominało bardziej szamańskie obrzędy niż katolicki kościół.
Wrażenie potęgował unoszący się w powietrzu dym, zapach igliwia i cisza.
Po wyjściu z kościoła dopadły nas małe Indianki, które wołały po polsku „kup laleczkę, kup laleczkę”.
No i jak tu się oprzeć tym miłym głosikom i dziecięcym oczom?
Do auta wracaliśmy z torbą pamiątek :)
ZINACANTAN
Wioska San Lorenzo Zinacantan, to kolejna miejscowość, którą zamieszkują Indianie. Jej nazwa w języku nahuatl oznacza „dolinę nietoperzy”. Mieszkająca tu ludność żyje z uprawy kwiatów i sprzedaży własnoręcznie tkanych tekstyliów.
Odjechaliśmy zaledwie 15 km od Chamula, a zastaliśmy tu zupełnie inną rzeczywistość. Okazało się jednak, że tutaj również mieszkają Indianie z plemienia Tzotzil.
Najpierw weszliśmy do małego kościółka. Ten jednak nie zrobił już na nas takiego wrażenia jak poprzedni.
Na placu przed kościołem wiało pustką, a jednak młody boysband przygrywał z entuzjazmem tradycyjne melodie. Śmialiśmy się, że to specjalnie na nasze przybycie.
Tylko paru chłopa ze starszyzny próbowało sprzedawać tradycyjne wyroby.
Indianie z Zinacantan ubierają się zupełnie inaczej niż ich sąsiedzi z Chamula. Tradycyjne stroje noszą tu zarówno kobiety jak i mężczyźni. Ich ramiona zdobią ręcznie haftowane, przepiękne narzuty, w których wyglądają bardzo odświętnie. Po stroju od razu widać, że ich życie związane jest z kwiatami.
Po przejściu paru kroków zatrzymała nas młoda dziewczyna, która zaproponowała wizytę w swoim domu. Chętnie przystaliśmy na propozycję i powędrowaliśmy za nią.
Indianki często zarabiają sobie w ten sposób. Uważam, że to świetna idea. My, ciekawscy turyści możemy zajrzeć za kulisy i dowiedzieć się czegoś więcej o ich codziennym życiu, a te przedsiębiorcze kobiety zarobią przy okazji na jedzenie dla swoich najbliższych. Nie lubię ludzi, którzy twierdzą, że to szopka odstawiana pod turystów i jeżdżą po innych wioskach szukając "autentyczności". Moim zdaniem, to bardzo zdrowy układ. Ci ludzie też chcą zarobić na chleb, więc dlaczego odbierać im tę możliwość? Czy nie lepiej iść tam gdzie nas zapraszają i zostawić w podziękowaniu parę peso, niż wciskać swój nieproszony nos w czyjeś okna i cieszyć się, że udało nam się zobaczyć coś za darmo?
W jednym i w drugim przypadku efekt jest ten sam, ponieważ ci ludzie naprawdę tak żyją. Nie mają wybudowanej willi w ogrodzie za chatką. To co nam pokazują, to ich prawdziwy dom i codzienność, w której możemy spędzić z nimi choć kilka miłych chwil.
Kobiety zajmują się głównie tkaniem pięknych, kwiecistych materiałów. Szyją z nich ubrania i dodatki. Żeby ukończyć jeden pas materiału, trzeba się naprawdę ciężko napracować. Mama dziewczyny, z którą tu przyszliśmy, pokazała nam jak mozolna jest to praca.
Następnie nasza młoda gospodyni zaprezentowała nam tradycyjny ślubny strój, w który ubraliśmy Laurę.
Oto nasza piękna panna młoda w całej okazałości :)
Podczas gdy Laura była strojona w „suknię ślubną” Miki podśmiewał się ukradkiem. Nie spodziewał się, że jest też strój dla pana młodego i ktoś musi go nam zaprezentować :) Całe szczęście nasz syn ma poczucie humoru i wielki luz, więc nie trzeba go było długo namawiać. Chwilę później nabijał się z siebie tak, jak wcześniej z Laury :)
Na koniec, wspólne zdjęcie w pięknych strojach.
Prawdę mówiąc, gdyby nasze dzieci były potomkami Indian, już szykowałyby się do ołtarza i ceremonii zaślubin. Majańskie małżeństwa zawierane są bowiem bardzo wcześnie, bo między 14 a 16 rokiem życia. Niestety często jest to układ między rodzinami i miłość niewiele ma tu do gadania. W Chamuli nadal popularne jest wielożeństwo. W Zinacantan natomiast odeszło się już od tego zwyczaju i mąż posiada tylko jedną żonę. Co więcej, są już na tyle nowocześni, że mogą się rozwodzić.
Jak wesele, to wesele. A jak to na weselu bywa, trzeba się napić i dobrze zjeść. Panowie dostali do spróbowania tradycyjnego napoju alkoholowego jakim jest posh. Wyrabia się go z trzciny cukrowej.
A pani domu przygotowała dla wszystkich pyszne tortille, wyrabiane według starej receptury Majów.
Według mitologii Majów człowiek został stworzony z masy kukurydzianej. Człowieka do tego stopnia utożsamiano z kukurydzą, że roślinie nadawano cechy ludzkie. Kukurydza czasem potrafiła być smutna, wesoła, zła lub obrażona, kiedy spadła na ziemię, albo przerażona kiedy miało się ją gotować. Trzeba było wtedy śpiewać jej piosenki i szeptać słowa otuchy. Przepis na tortillę pochodzi z przepisu bogini stworzenia, według którego stworzyła ludzi. Przed przygotowaniem masy, ziarna kukurydzy moczy się w wodzie z wapnem.
Również Aztekowie przywiązywali dużą wagę do kukurydzy. Według nich, ludzie żyli tylko dzięki spożywaniu kukurydzy, która jest najlepszym pokarmem. Ludzkość, która stwarzana była 5 razy, przetrwała dopiero wtedy, kiedy zaczęła żywić się kukurydzą.
Wszyscy szamaliśmy tortillę z fasolą, aż nam się uszy trzęsły.
W pomieszczeniu, które służyło za jadalnię, stał bogato udekorowany żłóbek. Całość „obsypana” była świeżymi kwiatami, a w środku leżała ubrana na złoto laleczka, która pełniła rolę Jezuska. Zachwycił mnie fakt, że nawet postaci świętych ubrane były w tradycyjne, kwieciste stroje.
Na koniec atmosfera była już na tyle luźna, że można było sobie pozwolić na żarty :)
A gdy chłopaki dostali od Faziego piątaka na drobne wydatki, to już stał się ich najlepszym przyjacielem :) Oczka im się zaświeciły i zaraz pobiegli do sklepu wydać wszystko na coś dobrego.
Na całym świecie dzieciaki są takie same. Słodkie, radosne, uśmiechnięte, bezpośrednie, ufne i kochane. Tylko los rzuca je w różne strony świata i wyrastają później na różnych ludzi.
Opuściliśmy gościnne progi Zinacantan i pojechaliśmy kawałek dalej do miasta San Cristobal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz