SELVA





SELVA
17.07-18.07

 Selva, to nic innego jak dżungla. Spędziliśmy w niej kolejne dwa dni.
Aby się tam dostać musieliśmy z Rurrenabaque przepłynąć najpierw rzeką Beni, a następnie rzeką Tuichi.
Niestety tym razem pogoda niezbyt dopisała.








Poziom wody w rzece Tuichi był tak niski, że czasami nasza łódź grzęzła i trzeba było odpychać się od dna kijami.





Płynęliśmy prosto do Parku Narodowego Madidi, który obejmuje boliwijską część Amazonii. Mieszkaliśmy w bungalowach, które były dużo bardziej szczelne od tych na Pampie.






Pierwszego dnia mieliśmy zaplanowane dwa trekkingi po dżungli. Ale najpierw chwila odpoczynku.




Pierwszymi zwierzakami, jakie nas przywitały były dzikie świnie.



Chwilę później, kiedy leżeliśmy sobie beztrosko w hamakach i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy dżungli, pojawił się niespodziewany gość.
Miki powiedział :
”Matka, zobacz kto przy tobie stoi :)”
 Otworzyłam oczy i prawie spadłam z hamaka: 
„Ja pierdziele! Co to takiego?”.
Na szczęście mam mądrego syna i od razu wiedział, że to tapir.



Właśnie teraz nadszedł najlepszy moment na to, by zacytować słowa piosenki słynnego zespołu The Pisuare:
”Siedział tapir na agreście jadł smaczne czereśnie, śliwki dawno się skończyły, a tapir chciał jeszcze. Nic nie dały tłumaczenia, że już przyszła zima, śliwki dawno się skończyły i po prostu ni ma.” :)



Tapiry, podobnie jak konie i nosorożce, należą do rodziny nieparzystokopytnych. Mają cztery palce z przodu i trzy z tyłu. Trzeci, tylni palec pomaga im zachować równowagę i poprawia przyczepność.



Konie, nosorożce i tapiry łączy jeszcze jedna cecha: 
nad wyraz duże przyrodzenie.
 Męskość pobudzonego tapira jest tak wielka i trudna do okiełznania, że biedak często depcze sobie po niej wyjąc z bólu :) 


Nasz tapir Tonio, bo tak miał na imię, okazał się największą atrakcją pobytu. Łaził za nami po dżungli jak pies. Kiedy zatrzymywaliśmy się by coś obejrzeć, Tonio warował i czekał. W ten sposób spełniło się marzenie Faziego, który  zawsze chciał zobaczyć tapira :)


Pochodzić po dżungli, to wspaniałe doświadczenie. Przemykaliśmy wąskimi ścieżkami i gdyby nie nasz przewodnik, stracilibyśmy orientację już po pięciu minutach.




Najpierw udaliśmy się do punktu widokowego, z którego rozpościerał się cudowny widok na dżunglę z góry.



Po drodze przewodnik opowiadał nam o drzewach i roślinach rosnących w dżungli. Wiele z nich używanych jest w medycynie naturalnej lub do budowy domków i łuków.








Mimo, że w dżungli jest więcej zwierząt niż na Pampie, wszystkie dobrze ukrywają się w gęstwinie. Dlatego bardzo trudno je dostrzec. Nam jednak udało się zobaczyć papugi.



Następnie podeszliśmy do kolejnego punktu widokowego, z którego zobaczyliśmy z góry rzekę Tuichi.





Niezłą frajdą okazała się nocna przechadzka po dżungli. Byliśmy tylko my, jeden Australijczyk i przewodnik. Przypomniał mi się horror
 „Blair witch project”. Brrr!
Dżungla nocą, to zupełnie inny świat. Oczywiście bardziej ją słychać niż widać. Lepiej nie myśleć o tym jakie zwierzęta czają się w zaroślach, tylko szukać z latarką ciekawych obiektów. Z tej wyprawy mam na zdjęciach niezłą kolekcję jadowitych pająków. Ten pierwszy i drugi podobno ze skutkiem śmiertelnym dla człowieka.







Zupełnie bezpieczna dla człowieka jest natomiast prządka olbrzymia. Wielkich rozmiarów samice osiągają długość do 34 cm. Samce są pięciokrotnie mniejsze od swych wybranek i nie przekraczają 6,5 cm. Jest to przykład skrajnego dymorfizmu płciowego.



W zaroślach znalazła się też jaszczurka.


Następnego dnia rano udaliśmy się na kolejny trekking. Ścieżka prowadziła do jeziorka z piraniami.








Fazi i Laura przyglądali się życiu różnych rodzajów mrówek.


Wypatrzyli takie, które mieszkają w korze drzew.



Czarna mrówka na zdjęciu, to przedstawicielka największego gatunku jaki udało nam się zauważyć.


Te poniżej przemykały tak szybko, że ledwie załapały się w obiektywie aparatu.


Natomiast te sprytne brązowe maluchy znoszą do mrowiska liście, na których zakładają hodowlę grzybów. Kiedy tylko grzybki wyrosną, mrówki żywią się nimi.




Nagle usłyszeliśmy hałas. Przykucnęliśmy cichutko, żeby poobserwować. Okazało się, że odgłosy pochodzą od małp saimiri i kapucynek. Trzeba było siedzieć bez ruchu, żeby małpy nie uciekły. Wrażenie było niesamowite, kiedy dwa wielkie stada przemknęły prosto nad naszymi głowami.



Kiedy dotarliśmy nad jeziorko zaczęliśmy połów piranii. Niestety tym razem nie udało się niczego złowić. Za to kajman, który czaił się przy brzegu ewidentnie miał ochotę na Laurę. Ona jednak nie zwracała na niego uwagi. W końcu nie takie kajmany się oglądało.







W wodzie pląsały wesoło wydry,...




...a na drzewach skrzeczały hoacyny.



Dżungla naprawdę tętni życiem. Szkoda tylko, że wszystko odbywa się wysoko w koronach drzew lub zaroślach. Pewnie nie raz przechodziliśmy nieświadomie obok zwierząt, których nie zauważaliśmy. Niestety gringo, czyli biały człowiek w dżungli, to jak słoń w składzie porcelany.






Na koniec spróbowaliśmy orzechów macadamia prosto z drzewa.



Następnie wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy do naszych bungalowów.





Na miejscu pogoda pomału zaczęła się poprawiać.



Jak tylko wyszło słońce zaczęły pojawiać się przepiękne motyle. 




Niestety przyszedł czas powrotu. Gdy Tonio zobaczył, że wsiadamy do łodzi zaczął galopować ze skarpy i przybiegł się z nami pożegnać. Smutno nam było go opuszczać, bo wszyscy zakochaliśmy się w tym sympatycznym tapirze. W końcu nie spotyka się takich na co dzień.




Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie znajdowały się lizawki dla papug. W okresie składania jaj zlatują się tu dziesiątki Ar i zakładają gniazda w skalnych otworach.



Udało nam się dostrzec dwie pary. Papugi Ary żyją przeważnie w parach.











W końcu wsiedliśmy na łódź i udaliśmy się w drogę powrotną.









Wymęczeni spacerami po dżungli, szczęśliwie dotarliśmy do Rurrenabaque.





Następnego dnia czekał nas przelot na pustynię solną i kolejne atrakcje. Wsiedliśmy więc do naszego miniaturowego samolotu i polecieliśmy do La Paz, gdzie mieliśmy chwilę przerwy na ostatnie zakupy oraz przesiadkę do Salar de Uyuni.

Oto hangar lotniska,…




restauracja na lotnisku…


…i strefa bezcłowa :)


Laura, jak gwiazda filmowa, wsiadała do samolotu po czerwonym dywanie :)
  





Tak skończyła się nasza przygoda z selvą. 
Co najbardziej zapadło nam w pamięci?
 Wspaniały zapach dżungli i oczywiście nasz przyjaciel Tonio :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz