PRZYLĄDEK IGIELNY





PRZYLĄDEK IGIELNY
15.07

Z samego rana wyjechaliśmy poza miasto. Na przedmieściach czekał nas smutny widok biedy i slumsów. To jedno z tych niebezpiecznych miejsc, do których lepiej nie zapuszczać się samemu. 





Na szczęście im dalej od miasta, tym widoki były przyjemniejsze.


Zielone pola, góry i doliny, które mijaliśmy, to klimaty iście alpejskie, a momentami jak w okolicach Karpacza. Widoki wcale nie przypominały Afryki. Trzeba przyznać, że RPA, to zupełnie inna Afryka niż reszta kontynentu. 



Tylko spacerujące po drodze strusie przypominały nam o tym, że jesteśmy na czarnym lądzie.


Po dwóch godzinach dotarliśmy do miejscowości Struisbaai, która leży tuż przy Przylądku Igielnym. 



Przylądek Igielny, to miejsce styku dwóch oceanów, Atlantyckiego i Indyjskiego.



Stojąc na słupku wyznaczającym granicę między oceanami mieliśmy wrażenie jakbyśmy stali na końcu świata. Dalej jest już tylko skuta lodem Antarktyda.



Swą nazwę przylądek zawdzięcza ostrym skałom wybrzeża, o które często rozbijały się statki oraz faktowi, że w tym miejscu igła kompasu nie odnotowuje żadnego odchylenia między północą magnetyczną a geograficzną.





Zbudowana na przylądku latarnia pochodzi z 1849 roku i dziś pełni rolę muzeum.


Wąskimi schodkami można wejść na samą górę, by móc podziwiać zderzające się nieustannie dwa oceany.






Trzeba przyznać, że miejsce to nie wygląda zbyt przyjaźnie. 
Złowrogie fale rozbijające się o skały i silny wiatr przypominają o mocach drzemiących w żywiołach.



W muzeum zorganizowanym we wnętrzu latarni  znaleźliśmy tablice przedstawiające latarnie całego świata.


Miki zauważył stronę z latarniami polskiego wybrzeża. Miło było zobaczyć polski akcent na końcu świata.


Opuszczając Przylądek Igielny przejeżdżaliśmy przez urocze małe wioski rybackie z tradycyjną zabudową.






Po drodze zatrzymaliśmy się w winnicy na degustację południowoafrykańskich win i na obiad.




RPA słynie ze swych winnic, a tutejsze wina mają wielu zwolenników.



W drodze powrotnej do Cape Town zatrzymaliśmy się w miejscowości Hermanus, która słynie z obserwacji wielorybów. Podobno to najlepsze miejsce na świecie. Od czerwca do listopada dziesiątki tych ssaków przybywają tu by się rozmnażać. Nam niestety nie udało się żadnego zobaczyć. Być może zbyt mało czasu poświęciliśmy na ich wypatrywanie.








Do Kapsztadu dojechaliśmy późnym wieczorem.




WYLOT
16.07

Z samego rana czekało nas szybkie wymeldowanie z hotelu i przelot z RPA do Namibii.


Dzień wcześniej jednak upatrzyłam sobie piękną maskę w sklepie z pamiątkami. Miałam zamiar kupić ją przed samym wylotem, ale niestety pani spóźniła się do pracy i pocałowaliśmy tylko sklepową witrynę.


Ale nie ma tego złego…
Miałam przynajmniej okazję strzelić jeszcze kilka fotek na Waterfront w dziennym świetle.




W czasie gdy Fazi spożywał poranną kawę, ja szybko pobiegłam do portu. Nie miałam komu zrobić pamiątkowego zdjęcia w ramce z widokiem na Górę Stołową, więc na zdjęciu znalazł się przypadkowy turysta :)



Na lotnisku pożegnaliśmy się z RPA i wsiedliśmy do samolotu.



Przez małe okienka rzucaliśmy ostatnie spojrzenia na Cape Town z lotu ptaka. Miasto z Górą Stołową w tle wyglądało wspaniale.



No cóż ? Mimo, że pożegnaliśmy RPA, nasza podróż dopiero się zaczynała. Czekały nas kolejne trzy tygodnie w drodze przez afrykańskie pustynie i sawanny. Przed nami była Namibia, Botswana i Zimbabwe.

O RPA z pewnością można powiedzieć, że to 
„Afryka dzika, dawno odkryta”. 
Ukształtowanie terenu, roślinność i pogoda bardzo przypominają europejskie klimaty. Tylko zwierzęta są inne i dzięki nim pamiętamy, że jesteśmy w Afryce. 
Kapsztad, to pięknie położone miasto, nad którym dumnie wznosi się siódmy cud świata, czyli Góra Stołowa. Nigdy nie zapomnimy spotkania ze słodkimi pingwinkami i wrażenia bycia na krańcu świata, które towarzyszyło nam na Przylądku Igielnym. Potęga zderzających się oceanów uświadomiła nam fakt, jak marną i kruchą istotą jest człowiek w zderzeniu z naturą.

KONIEC


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz